Aida TM Roma

AIDA. Tytuł, który chyba już na zawsze pozostanie moim największym musicalowym szaleństwem. Kiedy przy zejściu Pilotów pojawiły się plotki o tym musicalu, nie wiedziałam o nim nic. Ot coś, co napisał Elton John. Wiedziałam, że prawdopodobnie pójdę na spektakl najszybciej, jak się da. Nie sądziłam jednak, że tak bardzo go pokocham.

A była to chyba miłość od pierwszego wejrzenia. Zobaczyłam go faktycznie najszybciej, jak się dało, bo jeszcze na próbie generalnej drugiej obsady. Trzy dni później na spektaklu przedpremierowym z pierwszą obsadą. A w kolejnym tygodniu po raz trzeci. Od samego początku stał się rekordowy, bo nigdy wcześniej nie czułam potrzeby chodzenia tak często na to samo. Najpierw była ciekawość, sprawdzanie obsad, porównywanie. Potem miłość do poszczególnych obsad. Jeden spektakl, drugi, kolejny. W marcu, pięć miesięcy po premierze, stuknęła mi okrągła dziesiątka.

Nie chodziłam na Aidę, bo to spektakl wybitny (nie uważam go za taki). Nie chodziłam dla wyjątkowej muzyki. Chociaż fakt, że im częściej go oglądałam, tym bardziej kochałam go muzycznie i cały czas lubię wracać do soundtracku. Wreszcie – wbrew pozorom – nie chodziłam tam dla obsady. Chodziłam po emocje.

Aida była dla mnie tych emocji pełna. Abyśmy w pełni odczuli magię musicalu, musi on z nami rezonować, pod wieloma względami. Musi nas poruszać, napędzać, zachwycać. Nie da się kochać czegoś, do czego nas nie ciągnie. A mnie do Aidy ciągnęło bardzo, głównie dlatego, że tak mnie fascynowała główna bohaterka. Wzruszała i inspirowała. Aida jest tak różna od bohaterek musicalowych, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Jest silna, kiedy trzeba, a kiedy może, wzrusza delikatnością. Walczy o to, co jest dla niej ważne, ale nie ucieka od refleksji. Zadaje pytania, by potem poszukać w sobie odpowiedzi. Z jednej strony czuje ciążącą na sobie odpowiedzialność, z drugiej rzuca się w uczucie jak ćma w ogień, bo jest tylko… człowiekiem. 

I chyba to sprawiało, że chciałam ciągle przeżywać jej historię. Może szukać wskazówek, jak żyć. Kiedy we łzach słuchałam: inne życie mi się śni, to chciałam walczyć, bo w przeciwieństwie do Aidy, wciąż mam jeszcze szanse. Bo były takie dni, kiedy krzyk Aidy: nie podoba Ci się Twój los, to go zmień, rozbrzmiewał mi w głowie jeszcze wiele godzin po zakończeniu spektaklu. A czasem miałam po prostu ochotę na rozrywkę – i w te dni bardziej skupiałam się na choreografii i na pięknie śpiewu niż na dramacie.

Teatr jest dla mnie jedną z najpiękniejszych lekcji uważności. Aida była tego świetnym przykładem. To były 2,5 godziny wyjęte z mojego życia. Nie było jego problemów, jego bólu. Był ból Aidy i jej problemy. A to sprawiało, że bardzo czyściła mi się głowa. Że byłam tu i teraz. W tym dźwięku, w tym obrazie, w tej emocji. Rzadko mi się zdarza wyłączyć myślenie, skupić się, nie uciekać. Aida potrafiła mnie do tego skłonić.

A robiła to w sposób, w jaki była kreowana główna bohaterka, dlatego zawsze wracałam do Anastazji. Tylko ona umiała dać mi to, co chciałam z tego spektaklu czerpać. Podczas gdy inne Aidy momentami wydawały mi się mdłe, za delikatne, zbyt słabe, ona dla mnie była zawsze… prawdziwa. Autentyczna. Silna i odważna. Nieraz pisałam, jak ważne w naszym odbiorze  jest czucie aktorów. A ja ją czułam jak nikogo innego. Jej wrażliwość, jej emocje. Tylko ona potrafiła sprawić, że w repryzie Zawiłej gry zaczynałam płakać. Tylko jej NIEEEE przy ostatniej scenie z Merebem tak łamało mi serce. 

Aida nie ma wybitnego libretta, jednak jej historia jest tylko tłem: tłem do uczuć, emocji czy przeżyć. Myślę, że właśnie dlatego ludzie ją pokochali. Dlatego chodzili na spektakl po pięć, dziesięć, piętnaście razy. Umieli odnaleźć w niej coś, czego w danym momencie życia potrzebowali. Żegnaj, Aido! Byłaś pięknym rozdziałem w historii polskiego musicalu. I mojej musicalowej historii też.