abonament na szczęście
fot. Scena Relax

I tylko taką mnie ścieżką poprowadź, gdzie śmieją się śmiechy w ciemności i gdzie muzyka gra… muzyka gra…

Czy istnieje przepis na sukces dla każdego spektaklu? Może wystarczy wziąć piękny i liryczny materiał (dajmy na to teksty Agnieszki Osieckiej), stworzyć nowe, zachwycające aranżacje, wybrać wokalistów o przepięknych głosach i zaprezentować widzom spektakl, z jakim dawno nie mieli do czynienia? Podać im perłę, do której ciągle będą chcieli wracać? Będą śmiać się i płakać, słuchać z przejęciem, wzruszać, a za chwilę po prostu dobrze się bawić? Przepis na sukces czy… Abonament na szczęście?

Kiedy po raz pierwszy, w 2018 roku, spotkałam się z Abonamentem na szczęście, nie wiedziałam o tym spektaklu zbyt wiele. Jednak samo połączenie tekstów Agnieszki Osieckiej z musicalowymi wykonawcami wydawało mi się gwarancją sukcesu. Jak się okazało, o wiele większego, niż mogłam się spodziewać. Teraz, po dwóch latach, mogłam te emocje poczuć w jeszcze większej skali. Czy dużo się zmieniło? Jak odebrałam spektakl po takiej przerwie, będąc w innym momencie mojego życia? Zapraszam Was na recenzję Abonamentu na szczęście, którego premiera odbyła się 19 września 2020 r. w warszawskiej Scenie Relax.

Spektakl czy opowieść o moim życiu?

Magia teatru to dla mnie w głównej mierze przenikanie emocji. Najbardziej kocham te spektakle, w których mogę odnaleźć siebie, odniesienia do mojego życia. I najczęściej właśnie tego szukam. Czy ten tekst mnie uderzy? Ta piosenka wyjątkowo wzruszy, bo zawiera ukryte w głębi serca marzenia? A może ta scena jest lustrzanym odbiciem wydarzenia sprzed lat?

Abonamencie widzimy kobietę, która opowiada historię swojego życia. Życia trudnego, pełnego przeciwności, dobrych i złych ludzi, nieszczęśliwych miłości. Czasem wspomina je z rozgoryczeniem, innym razem z uśmiechem. Te wspomnienia nie są jednak jej monologiem, bo do głosu zostaje dopuszczona muzyka. Do słów delikatnie wkradają się dźwięki, a my nagle widzimy ją młodą, zagubioną, zdecydowaną, poświęcającą się miłości lub od niej uciekającą. Widzimy ludzi, którzy przewinęli się przez jej życie i zostawili w nim swój ślad. Czas teraźniejszy miesza się z przeszłym, wspomnienia odżywają, a nam w uszach dudnią słowa: a mogło być inaczej! Trudno w tym, co dzieje się na scenie, nie odnaleźć choć skrawka siebie.

Wyśpiewać emocje

Daleka jednak jestem od stwierdzenia, że to spektakl przygnębiający, bo elementów humorystycznych jest tam wyjątkowo dużo. I z pewnością nie jest to śmiech przez łzy. Dość uboga scenografia – jedynie wnętrze domu bohaterki, sprawia, że bardziej skupiamy się na tym, co istotne. Piękne muzyczne aranże, z muzykami grającymi na żywo, sprawiają, że to właśnie muzyka jako pierwsza trafia do naszego serca. Odbiór jednak nie byłby tak dobry, gdyby nie obsada. Olga Bończyk mierzy się z trudną rolą, z której wychodzi obronną ręką. Na scenie największe wrażenie robi jednak pozostała trójka, czyli Anastazja Simińska, Agata Walczak i Kamil Dominiak. To ich gra, ich interakcje, a przede wszystkim ich śpiew zachwyciły mnie najbardziej. Świat, który kreują muzycznie, zapiera dech w piersiach i hipnotyzuje w każdym utworze coraz bardziej. Widzimy i czujemy ich emocje, ich żar, czasem niechęć, czasem namiętność. Razem z nimi odnajdujemy w życiu nadzieję i otwieramy się na miłość. Bo z tego spektaklu wypływa jedno główne przesłanie: nie odkładajmy na później miłości. Dajmy się jej zaskoczyć. Nie zawracajmy z połowy drogi w dół. Wtedy – kto wie? Może to właśnie ona zagwarantuje nam… abonament na szczęście.