traczykWitam Was serdecznie w drugiej części rozmowy z Jankiem Traczykiem. Pierwszą możecie przeczytać tutaj. Tym razem rozmawiamy o tym, jak zaczęła się jego przygoda ze śpiewem, co jest dla niego najważniejsze w jego twórczości i dlaczego w pędzie życia najlepiej spędzić trochę czasu z końmi. Zapraszam.

Musicalna: Wróćmy do początków przygody ze śpiewem. Pochodzisz z muzykalnej rodziny?

Janek Traczyk: Tak, mój tata zawsze śpiewał. Mieliśmy rodzinne wyjazdy wakacyjne, dużo wieczorów z gitarą, przy ognisku. W pewnym momencie tata zorientował się, że też śpiewam. Kilka razy wystąpiłem w szkolnym chórze, okazało się, że bardzo to lubię. Zgraliśmy się w tym temacie i razem sobie podśpiewywaliśmy. Później dostałem się do chóru Alla Pollacca przy Teatrze Wielkim w Warszawie. Zawsze to wychodzi tak przez przypadek. Kolega mi mówił: chodź, tu jest fajnie, gramy w Carmen młodych żołnierzy, trzeba śpiewać, maszerować. Stwierdziłem, że spróbuję. To była moja pierwsza przygoda na scenie. Później dostałem główną rolę, Marka, w operze dziecięcej Pan Marimba. Byłem przerażony. Wtedy najważniejsze było granie w piłkę, na komputerze, bieganie za dziewczynami. A tu powoli zaczynało robić się poważnie. Była tam pani reżyser, która mnie strasznie stresowała, poza tym pochłaniało to dużo czasu. Niby fajnie, że gram coś takiego, ale tak poważnie o tym zupełnie nie myślałem. Super, że mi się przydarzyło, ale wtedy nie było to spełnieniem marzeń, natomiast już na wstępie okazało się dla mnie dobrą szkołą. W trakcie grania tej roli zacząłem mieć mutację. Stopniowo z kwestii śpiewanych robiły się kwestie mówione, bo nie byłem w stanie ich zaśpiewać, głos mi się zmieniał. Wtedy też rodzice postanowili, że czas mnie stamtąd zabrać, żebym mógł skupić się na egzaminach do liceum.

Na jakiś czas miałem całkowitą przerwę: od śpiewania, od muzyki. Dopiero jak już dojrzałem, przeszedłem mutację, zacząłem sam coś grać na pianinie, próbowałem tworzyć jakieś kompozycje, trochę śpiewać, wówczas sam podjąłem decyzję, że chciałbym się zająć muzyką. I poszło dalej. Trafiłem na wspaniałą panią Marię Piekarek, była moją nauczycielką od keyboardu. Najpierw zapisałem się na keyboard, stwierdziłem, że będę grał Chopina. Może trochę za wysoko wymierzyłem. W pewnym momencie to granie przerodziło się bardziej w akompaniowanie sobie i śpiewanie. Potem pojawił się pomysł, żeby mnie rzucić na Bednarską, na śpiewanie. Taką drogę zaplanowała mi pani Maria. Śpiewanie miało być elementem pośrednim, prowadzącym do kompozycji. Tworzyłem co jakiś czas swoje melodie i jej pokazywałem. Zawsze mówiła, że Oskara z muzyki filmowej to już mamy w kieszeni (śmiech). Rzeczywiście poszedłem drogą, którą mi zaplanowała, dlatego zawsze podkreślam, że jest ważną osobą w moim życiu. Tak jak zaplanowała, tak się stało, oprócz tego, że śpiewanie koniec końców bardzo mnie pochłonęło. Nie było elementem pośrednim, ale w pewnym momencie stało się sposobem na życie.

Pracujesz nad solową płytą?

Tak, jeśli chodzi o moje rzeczy, to nagrałem pierwszą piosenkę. Już ileś razy mówiłem, że pracuję nad płytą, ale to zawsze tak było, że coś gdzieś temu przeszkodziło. W tej chwili postanowiłem: koniec gadania, trzeba robić. Bo to zawsze a to jakaś wytwórnia, a to może znajdę sponsora, a to menadżera. Stwierdziłem, że liczba piosenek, która siedzi w szufladzie i woła, żeby mógł je zobaczyć świat, jest tak wielka, że jak słyszę ich wołanie, to nie mogę spać po nocach. Moją twórczą stronę frustruje to, że tych piosenek nikt nie zna. Postanowiłem wziąć się do roboty, własnym kosztem, czy ktoś mi w tym pomoże czy nie, chcę nagrać płytę i chcę, żeby w przyszłym roku była dostępna dla ludzi. Nagrałem na razie półtorej piosenki przez ostatni miesiąc i intensywnie działam dalej. Jest to materiał bardziej w stronę muzyki gitarowej. Będzie łączyła różne elementy, trochę melodycznego, symfonicznego rocka, trochę musicalowego brzmienia, trochę filmowego, trochę popu na pewno też. Melodyjne rzeczy, takie wychodzą mi najłatwiej. I oczywiście historie z życia wzięte, moje teksty. 

Nigdy nie czułem się wielkim poetą, pisałem o tym, co się dzieje w moim życiu albo w życiu innych, jeśli mnie to w jakiś sposób zainspirowało. Zawsze były to historie prawdziwe. To zamierzam kontynuować. Zobaczymy, mam nadzieję, że się uda. W ostatnim czasie wstawiłem na youtube’a zapowiedź mojej płyty w postaci piosenki “When we talk”. W czasach, gdy ludzie jakoś tak mam wrażenie łatwiej ze sobą chadzają do łóżka, postanowiłem napisać historię dwójki osób, które nad seks przedkładają zwykłą rozmowę. Zapraszam do słuchania!

Co by było, jakbyś na miesiąc stracił głos?

Generalnie utrata głosu jest jedną z najgorszych rzeczy, jakie mi się przydarzają. Nie wiem, jak mają inni wokaliści, ale ja jak stracę głos, to czuję się taki trochę bezwartościowy. To jest coś, z czym sobie nie potrafię poradzić, chwilami tracę panowanie nad sobą. Zaczynają mi puszczać nerwy. Ktoś powie: umiesz śpiewać, no to zaśpiewaj. A ja nie jestem w stanie, bo nie mam głosu. Głos jest silną wartością wokalisty i jeśli w danym momencie nie możesz tego pokazać, to jest to strasznie frustrujące. Uczę się tego, żeby mieć pokorę i przyjąć, że tak się zdarza po prostu, jakaś choroba czy coś. Ale nie znoszę tego. Jestem strasznym perfekcjonistą i nie lubię momentów, w których muszę się przyznać, że nie jestem w stanie czegoś zrobić, że nie dam rady. Więc jakbym miał miesiąc bez głosu, byłby to bardzo trudny miesiąc, ale jak wiadomo, człowiek przystosowuje się do nowych sytuacji i znalazłbym sobie inne zajęcie, na przykład pisałbym piosenki bądź tworzył inne rzeczy. Ale byłoby to bardzo trudne. Jak nie mam głosu, chodzę zdenerwowany, zirytowany wszystkim, ciężko ze mną wytrzymać prawdopodobnie, także nie byłby to fajny czas. Okrutne pytanie wymyśliłaś (śmiech).

Masz hobby poza muzyką i śpiewem?

Koniki, jazda konna. Jak miałem 8 lat, pojechałem na wycieczkę szkolną, na której wsadzili nas na konie i kazali jeździć dookoła. Stwierdziłem, że to jest super. Potem okazało się, że mamy stadninę pod domem i wierciłem rodzicom dziurę w brzuchu, aż mnie tam zabrali. Wkręciłem się w to ja i wkręcił się mój tata. Jak mnie tam zawiózł, instruktor powiedział: a, pan niech też sobie wsiądzie na konia. Obaj wpadliśmy w to po uszy. Mieliśmy kolejną wspólną pasję oprócz śpiewania. Potem razem żeśmy we dwóch przez wiele lat jeździli. Po jakimś czasie odkryliśmy, że mamy w rodzinie od strony mamy wujka, który ma największy ośrodek jeździecki w Polsce. Taki, w którym są organizowane wakacyjne kursy dla dzieci. Rodzice mnie tam wysłali parę razy, potem mój tata zaczął pracować jako instruktor, po paru latach ja też zostałem instruktorem. To jest w Jaszkowie pod Poznaniem, zapraszamy serdecznie. Świetne kursy, polecam. Naprawdę super miejsce. Po pierwsze świetna nauka jazdy, bo na koniu spędza się 4 godziny dziennie, pozostałą część dnia, poza jedzeniem i spaniem, spędza się w stajni, przy koniach. Cały czas jest bardzo fajnie zagospodarowany. Te dzieciaki, będąc przez tydzień tam, dostając jednego konia pod opiekę, niesamowicie się z tym koniem zżywają. To działa – jak dziecko jest z tym koniem zżyte, to lepiej jeździ, to tęskni, jak wyjeżdża, to potem płacze i wspomina, że to było niesamowite i tak dalej. Cała masa pięknych rzeczy się przy tym rodzi. Ja też przeżyłem ten etap. Teraz jak widzę te wszystkie płaczące dzieci, to płaczę razem z nimi, że one wyjeżdżają po tym tygodniu, że zostawiają mnie i swoje konie. Po tygodniu wspólnego pokonywania barier.

Jazda konna to jest pokonywanie swojego strachu, zmęczenia i pokonywanie siebie, nieustanne. Zwłaszcza na takim przyspieszonym kursie. Na początku mówiłem: nie chcę uczyć, chcę być wolnym strzelcem, ja sobie jeżdżę i jest super. Potem jak zwykle dostałem pstryczka w nos i się okazało, że uczenie też jest super, że jest w tym mnóstwo wartości. W tej chwili jeżdżę głównie po to, żeby uczyć. Kiedyś miałem ambicje, żeby brać udział w zawodach. Ale w tym zawodzie jest ciężko, bo to jest sport, na który samemu trzeba mieć mnóstwo kasy, żeby w tym wystartować, a żeby coś z tego zarabiać, żeby mieć profity z tego, to prawie się nie da, trzeba chyba puchar świata wygrywać. W tej chwili dla mnie przede wszystkim Jaszkowo to przepiękne miejsce, wspaniała atmosfera, a po drugie uczenie, obcowanie z dzieciakami, z końmi. To świetny reset mózgu po całym warszawskim pędzie. Tam się przyjeżdża i przez dwa tygodnie na przykład żyję totalnie innym życiem, bo tam wszystko jest wypunktowane: ósma – śniadanie, potem czyszczenie, jazda, karmienie, obiad, sjesta, jakaś teoria, znowu jeżdżenie, potem woltyżerka, kolacja. Człowiekowi odpoczywa mózg. Przy ogromnym fizycznym zmęczeniu głowa odpoczywa, a to jest bardzo potrzebne, zwłaszcza jak się żyje w Warszawie i cały czas się gdzieś pędzi. To trzeba przez jakiś czas pożyć zupełnie czymś innym.

Lubię też jeździć w góry. Latem, żeby pochodzić, a zimą, żeby pozjeżdżać na nartach. Ostatnio sobie przypomniałem, że jest taki fajny sport jak narty właśnie i zacząłem z tego korzystać. Kiedyś chciałem pisać opowiadania fantasy, zawsze miałem bujną wyobraźnię i lubiłem wymyślać historie. Próbowałem kiedyś napisać książkę trochę na wzór Władcy Pierścieni czy Wiedźmina, ale to zawsze było trochę z boku, bo nigdy nie uważałem się za wybitnego pisarza. Miałem rzeczywiście fajne pomysły, tak przynajmniej twierdzili ludzie, ale nie poszedłem w to. Uwielbiam też grzybobranie na jesieni (śmiech). Poza tym muzyka. Jest też hobby, nie tylko pracą. Jest taką rzeczą, którą zawsze lubię robić w różnych konfiguracjach: od pisania, wymyślania scen musicalowych, pisania musicalu, piosenek po występowanie, granie, wspólne improwizowanie na instrumentach, wspólne śpiewanie gdzieś czy na imprezie darcie buzi po wypiciu (niewielkiej ilości oczywiście) alkoholu (śmiech). To na szczęście też zaliczam do moich hobby.

Studio Accantus też wpłynęło na Twoją popularność.

Accantus dołożył swoje ziarenko. Różne miejsca zaczepiam, póki co w Accantusie jestem zaczepiony. Nie mogę powiedzieć, że występuję tam często, bo tak nie jest. Myślę, że to przez to, że miałem mało czasu i liczę, że od przyszłego sezonu będę pojawiał się tam częściej. Jeśli chodzi o bycie znanym to tak, Accantus na pewno swoje daje, bycie w Buffo swoje daje, programy rozrywkowe swoje dały, jakaś tam moja promocja w internecie też. Pomału ziarenko do ziarenka. Trzeba przyznać, że Accantus to dobre miejsce. To jest tak niesamowicie wypromowane studio, że na pewno wpływa na rozpoznawalność. Wiadomo, że jest to ważne w życiu wokalisty, bo daje nam szansę na pracę w przyszłości itd. Zawsze ubolewałem, że musicalu jest w Polsce mało, a Accantus ten musical promował i promuje i z tego względu chciałem tam być. Kiedyś wysłałem swoje nagrania do Bartka Kozielskiego. A potem się jeszcze okazało, że ci ludzie, którzy wydają się fajni na youtubie, rzeczywiście są fajni i że świetnie się z nimi spędza czas. Grupa ludzi, którzy się nawzajem kochają i dobrze czują ze sobą, to jest coś pięknego, o czym zawsze marzyłem. Tak miałem na Bednarskiej. To beztroskie, wspólne tworzenie sztuki, to jest coś, o czym też napisałem w swoim musicalu, to są ludzie, którzy chcą tego samego. Cieszą się swoją obecnością i tym, że tworzą coś nowego. To dla mnie jedne z najbardziej niesamowitych przeżyć. To też mnie bardzo trzyma w Accantusie.

Jeszcze zapytam o fanów, może bardziej o fanki.

Fani też się zdarzają. Zwykle grałem takie nastrojowe koncerty, przy świecach, i czasami kumpel wpadał z dziewczyną. Zdarza się, że ludzie mnie rozpoznają. Natomiast często widzę, że mnie rozpoznają, ale chyba mam zbyt groźną minę i może boją się podejść (śmiech). Nie są pewni, czy będę chciał z nimi porozmawiać. Zdarzało się, że przy pierwszym spotkaniu ludzie mówili: ten to jest jakiś zadufany w sobie, nie będę z nim gadał. Fakt faktem, że jak jestem zestresowany, to często się trochę zamykam. Jak już kogoś znam dłużej, to nigdy nie słyszałem takich rzeczy na swój temat, raczej się ze wszystkimi dobrze dogaduję, także apeluję: jakby ktoś się mnie bał, to nie ma czego (śmiech). Może to trochę zabawnie brzmi, ale naprawdę nie gryzę . Kiedyś widziałem jakąś dziewczynę, która zerkała, zerkała, a potem jak przechodziłem koło niej, zobaczyłem, że w telefonie ogląda Dla Sary z Accantusa w moim wykonaniu. Ostatnio jakieś dziewczynki nie miały z tym zupełnie problemu i na przystanku zrobiliśmy sobie zdjęcie. Kiedyś miałem super sytuację. Szedłem Nowym Światem i jakaś dziewczynka spojrzała: Jezu, Janek Traczyk, mogę się przytulić do Ciebie? Ok, dzięki. No to pa. I poszła dalej. To było super. Takie sytuacje są bardzo miłe. Chyba że ktoś robi mi wiochę i biegnie za mną i krzyczy: Boże, Janek Traczyk! Tak na szczęście nigdy nie miałem. Tak robią tylko koledzy, jak chcą sobie jaja ze mnie zrobić. Mam w Buffo takiego kolegę, który z drugiego końca ulicy krzyczał: Boże, zobaczcie, to jest ten Janek Traczyk z The Voice of Poland. Ale to oczywiście w sferze żartów.

Tak podsumowując: gdzie widziałbyś siebie za pięć lat?

Chciałbym widzieć siebie grającego autorskie koncerty i wystawiającego własne musicale. Oprócz tego, że pewnie zawsze będę chciał grać w teatrach znane, piękne sztuki, to tym największym celem jest, żeby grać rzeczy, którymi wyrażam siebie, swoje poglądy, którymi coś chcę ludziom przekazać. W zeszłym roku miałem kilka koncertów z tylko i wyłącznie swoim materiałem, z zespołem: gitara, gitara basowa, perkusja i ja na pianinie i śpiewający. Muszę powiedzieć, że była to jedna z najpiękniejszych chwil na scenie, w której czułem się stuprocentowo spełniony. Czułem, że to, co śpiewam, trafia do ludzi. Patrzyłem na ich twarze i wiedziałem, że rozumieją, co chcę powiedzieć. Wiedziałem, że to jest moje, że ja nic nie udaję w tym momencie, że nie jestem aktorem, tylko po prostu przekazuję siebie. To jest zawsze to, czego szukam w rolach, przy każdym spektaklu – żeby było w tym jak najwięcej prawdy. Nie ma więcej prawdy niż w przypadku, kiedy grasz swoje piosenki, śpiewasz swoje teksty, wyrażasz swoje myśli. Skromnie, nie narzucając się, chcesz ludziom opowiedzieć własną historię i liczysz na to, że oni zrozumieją i coś z tego im się przyda w ich własnym życiu. A może zauważą coś, czego wcześniej nie widzieli, dostrzegą wartość czegoś, co było zapomniane. I potem powiedzą mi: fajnie, że zrobiłeś taką piosenkę, bo ona coś nowego mi pokazała. Myślę, że to jest ostateczny cel robienia własnej twórczości, tzn. oprócz samej radości tworzenia i występowania – to że można coś zmienić w drugim człowieku na lepsze, poprzez własną twórczość, dla mnie ma to ogromną wartość.

Zapraszamy na fanpage Janka, na którym dowiecie się o jego nowych projektach. W nowym sezonie zobaczycie go w PilotachNotre Dame de Paris, a także na jego autorskich koncertach.