Maja Gadzińska
fot. Marta Rosa

W drugiej części Musicalnej rozmowy Maja Gadzińska opowiada o największych wpadkach na scenie, o typowym dniu w życiu aktora musicalowego i o tym, dlaczego nie chce być gwiazdą czerwonego dywanu.  Zdradza też, jaka była jedna z najlepszych decyzji, jakie w życiu podjęła. Zapraszamy. Pierwszą część wywiadu możecie przeczytać tutaj.

Musicalna: Wpadki na scenie?

Maja Gadzińska: No cóż… parę się zdarzyło (śmiech). Raz totalnie się ‘zagotowałam”, czyli nie mogłam powstrzymać śmiechu. Potrzebowałam dobrej chwili, żeby wziąć parę oddechów i poruszyć akcję dalej. Było to na spektaklu Avenue Q, który sam w sobie prowokuje do nieustannej zabawy i śmiechu. W którymś momencie jednej z lalek, która występuje w spektaklu (a dokładniej Żaczkowi Przyjemniaczkowi), odpadło oko. Kiedy to zobaczyłam i usłyszałam szmer na widowni, która sama ledwo mogła wytrzymać ze śmiechu, to ugięły się pode mną nogi. W takim momencie pojawia się tysiąc myśli na sekundę: jak to ograć, co powiedzieć, czy zareagować, czy jednak udawać, że wszystko jest ok? Im dłużej stałam jak wryta, tym bardziej publiczność zanosiła się od śmiechu, a ja czułam, że sama też zaraz nie wytrzymam i wybuchnę. Aż w końcu wypaliłam do Żaczka (zupełnie poza scenariuszem): Żaczku, wszystko w porządku? Na co usłyszałam odpowiedź: Nie no…. coś mnie oko boli. I w tym momencie pękłam. Widok tej lalki bez oka i reakcja publiczności sprawiły, że zgięłam się w pól i prawie zsikałam na scenie ze śmiechu. Mimo że dziś wspominam to z ogromnym rozbawieniem, to stwierdzam, że była to jedna z najtrudniejszych do opanowania sytuacji w mojej karierze. Miałam jeszcze małą wpadkę w Ghoście, gdzie na III próbie generalnej z publicznością nie przesunęłam elementu scenografii i praktycznie zdradziłam mechanizm jednej z najważniejszych sztuczek w całym przedstawieniu. Pamiętam, że dostałam wtedy porządny ochrzan od reżysera, oczywiście zasłużenie. Ale tak naprawdę byłam wdzięczna losowi, że nie stało się to na premierze. Dostałam nauczkę i wiedziałam, że ten fatalny błąd popełniłam pierwszy i ostatni raz. Kolejna z wpadek to klasyka gatunku, czyli zapomnienie tekstu. To było w Lalce, robiłam zastępstwo. Miałam krótkie, czterowersowe zdanko, jedyne do zaśpiewania w całym spektaklu. Pamiętam, że bardzo chciałam dobrze wypaść, wejść z ogromną energią… przyszło, co do czego, wzięłam wdech i… DZIURA! Złapałam się w połowie… z czterech wersów zaśpiewałam dwa… Chociaż wiem, że takie rzeczy się zdarzają, to okropnie się tego wstydziłam. To chyba najgorsze wpadki… póki co. Chociaż mam nadzieję, że zbyt wiele ich już nie będzie (śmiech).

Masz ulubiony musical?

fot. Piotr Manasterski

Chyba równie ciężko odpowiedzieć mi na to pytanie, jak na pytanie o moją wymarzoną rolę. Bo każdy z musicali jest inny i w każdym lubię zupełnie inne rzeczy. Absolutnie kocham Francesca, za obłędną muzykę Piotra Dziubka i za silne emocje, które ze sobą niesie. Zagrać i zaśpiewać ten spektakl to mogłoby być to jedno z moich musicalowych marzeń, ale… ten spektakl był już grany przez wspaniałych ludzi, śpiewany przez piękne głosy, wykreowano w nim cudowne postacie, pojawił się w odpowiednim momencie w moim życiu i w takim kształcie go pamiętam. Obawiam się, że gdyby Francesco miał mi się przydarzyć teraz, po 10 latach (niezależnie czy od strony kulis, czy widowni), to mógłby stracić wiele magii, za którą go tak bardzo cenię. Z innych musicali uwielbiam Avenue Q za jego humor, za terapeutyczną moc śmiechu, za dystans do świata i do swoich problemów. Kocham Nędzników za ponadczasowy przekaz, za wspaniałą, genialnie napisaną muzykę, za ładunek emocjonalny. Mogłabym tak w sumie wymieniać do jutra. Jest dużo musicali, które mają w sobie coś, co mnie przyciąga i powoduje, że do nich wracam, ale gdybym miała wskazać jeden konkretny, to chyba bym nie potrafiła. Moulin Rouge, Upiór w operze… kocham. Ech… Zaśpiewać partię Christine kiedyś…. Choć już raczej nikłe prawdopodobieństwo, że mi się to przydarzy… Może wstyd to przyznać, ale wielu z tych “topowych” musicali jeszcze nie widziałam. Chciałabym zobaczyć The Book of Mormon, Hamiltona, Króla Lwa. Może wtedy mogłabym powiedzieć, czy któryś tak jednoznacznie i niepodzielnie zawładnął moim sercem. A niestety jestem trochę dziwakiem i nie lubię oglądać musicali przetworzonych przez kamerę, bo to odbiera magię. Sztukę wolę chłonąć na żywo, biorąc oddechy w tym samym czasie co postacie na scenie, czuć napięcie ich mięśni, móc doświadczać ich emocji i słuchać muzyki nie tylko uszami, ale i całym ciałem. W pewnym sensie każdy musical, któremu uda się choć na moment zawładnąć moimi emocjami, jest w jakiś sposób “ulubiony”.

Jakie masz hobby poza teatrem?

fot. Piotr Manasterski

Mam ukochany rower, którym jeżdżę po swojej przepięknej okolicy. Umysł i ciało niesamowicie wtedy odpoczywa. Bardzo lubię jeździć na rolkach, czytać książki. Ostatnio mam niestety coraz mniej na to czasu. Jak już totalnie chcę się odmóżdżyć, to relaksuję się, grając w gry komputerowe. Wiedźmin 3 kupiony w promocji za 50 zł, to najlepiej wydane pieniądze w moim życiu (śmiech). Bardzo lubię wszelkiego rodzaju robótki ręczne. Kocham kupować i pakować prezenty. To jest taka fajna rzecz, że można komuś sprawić podwójną przyjemność – dając prezent, który do tego pięknie wygląda. Lubię bawić się charakteryzacją, mój kufer z kosmetykami coraz bardziej pęka w szwach, bo ciągle dokupuję do niego nowe “zabawki”. Kiedyś godzinami grałam na gitarze, obecnie niestety nie robię tego wcale. Mam litość dla sąsiadów i staram się nie dręczyć ich moim rzępoleniem (śmiech). Zawsze kochałam gotować, ale mam na to bardzo mało czasu i kiedy przychodzę po ciężkiej próbie, to po prostu mi się nie chce. Ze smutkiem stwierdzam, że rzeczy, które sprawiały mi kiedyś mnóstwo radości, dziś mnie po prostu męczą. Mam bardzo dużo prób, gram bardzo dużo spektakli, presja jest ogromna, zmęczenie jeszcze większe. Na większość rzeczy albo brakuje czasu albo siły. Chciałabym umieć się lepiej zorganizować, może wtedy znalazłabym więcej czasu na rozwijanie swoich pasji. Ale żeby nie było, że narzekam… całe szczęście, kocham moją pracę tak bardzo, że nieszczególnie brakuje mi innych zajęć.

Jak wygląda typowy dzień aktora musicalowego?

W teatrze chyba nie ma typowych dni. Nietypowe są nawet godziny pracy – próby od godziny 10 do 14 i od 18 do 22. I to jest chyba jedyna stała rzecz w życiu aktora musicalowego (śmiech). Wszystko inne zależy od tego, jaki spektakl gramy w danym tygodniu i jaką nową produkcję przygotowujemy w danym momencie. Podejrzewam, że nasza praca wygląda trochę inaczej niż w np. teatrach kontraktowych. Wiecznie są jakieś próby i zawsze znajdzie się coś, co można by jeszcze przepróbować, doszlifować czy poprawić. Jak wspomniałam, normalny dzień pracy zaczyna się o godzinie dziesiątej. Przykładowo mamy próbę do koncertu sylwestrowego. Zazwyczaj jesteśmy wypisani z nazwiska na konkretne numery, czasami zdarzają się jakieś okienka, ale w międzyczasie może się odbywać jakaś próba wznowieniowa do zupełnie innego spektaklu. Wtedy jesteśmy trochę rozdarci. Bilokacja, a czasem i trilokacja jest na porządku dziennym.

fot. Piotr Manasterski

Jesteśmy w teatrze do czternastej. Potem szybki zjazd do domu, obiad, krótka drzemka i znowu na 18 na próbę lub na spektakl. Odejmując czas dojazdu, to jestem w domu przez jakieś 2h. Jeżeli gramy akurat spektakl, to najczęściej jestem dwie godziny przed startem, żeby sobie wszystko na spokojnie przygotować. Czas przygotowania i ilość rzeczy też jest uwarunkowana tytułem, który akurat gramy. Do każdego spektaklu trzeba zrobić coś innego – inaczej się uczesać, pomalować, przygotować rekwizyty, sprawdzić i założyć kostium. Kończymy około 22, czasem później. Potem drugi tego dnia powrót do domu  i chwila dla siebie,  kąpiel, kolacja… chociaż kolacja też nie zawsze, żeby się potem móc dopiąć w kostiumie (śmiech). Potem obowiązkowe 7-8h snu, a od rana karuzela rusza dalej. Piątek, świątek czy niedziela, przez około 25-27 dni w miesiącu. Taki tryb pracy jest okropnie absorbujący. Bywa tak, że cierpi na tym nasze życie towarzyskie i rodzinne, dlatego że pracujemy wtedy, kiedy inni się bawią i odpoczywają. Umówienie się z przyjaciółmi w weekend jest praktycznie niemożliwe, chyba że po 22, kiedy zazwyczaj mój organizm odmawia już posłuszeństwa. Jak już wreszcie nadarzy się chwila wolnego, to człowiek marzy tylko o tym, żeby odpocząć, wyciszyć się, odciąć się od tego głośnego świata, który mamy w teatrze. Od hałasu muzyki, od jaskrawych świateł, natłoku emocji i wrażeń. Mamy taki zawód, że musimy współpracować i współdziałać z ogromną liczbą osób i jak po takim intensywnym tygodniu prób i spektakli człowiek siedzi w domu sam (ewentualnie z ukochanym kotkiem) i do nikogo się nie musi odzywać, to jest szczęśliwy (śmiech).

Kot jest ważnym elementem Twojego życia?

fot. Bartosz Wolak


Kot pojawił się w moim życiu całkiem niedawno, bo w listopadzie, ale tak, jest dla mnie bardzo ważny. To było moje marzenie praktycznie od dziecka i w końcu spełniło się z okazji moich urodzin. Długo zastanawiałam się, czy przy moim trybie życia udźwignę tę odpowiedzialność, czy będę w stanie zapewnić mu kochający dom, poświęcić swojego rodzaju niezależność i znaleźć dla niego miejsce i czas w moim zabieganym życiu. Dziś stwierdzam, że to była jedna z najlepszych decyzji, jaką mogłam podjąć. Koty mają jakąś terapeutyczną moc, wprowadzają dużo spokoju do domu, działają odstresowująco. Olaf, bo tak się mój kotek nazywa, to wspaniały przyjaciel o anielskim charakterze. Jestem w nim szaleńczo zakochana, a on rekompensuje mi to swoim przywiązaniem. Być może nikt w to nie uwierzy, ale on za każdym razem kiedy wracam do domu, czeka na mnie w progu i mruczy na mój widok. I wcale nie chodzi mu wtedy o jedzenie… (śmiech).

Gdzie wyobrażasz sobie siebie za pięć lat?

To jest chyba najgorsze pytanie, jakie mogłaś zadać (śmiech). Nie wiem. Może dlatego, że staram się na nic nie nastawiać. Mówi się: nie oczekuj niczego, to się nie rozczarujesz. Chcę z pokorą przyjąć wszystko, co przyniesie mi życie. Wychodzę z założenia, że nawet jeśli w naszym życiu ma dziać się źle, to paradoksalnie w przyszłości może się okazać, że te przykre doświadczenia były najlepszym, co mogliśmy dostać od losu. Że być może bardzo potrzebowaliśmy jakiejś lekcji życia, potrzebowaliśmy się czegoś nauczyć, nabrać dystansu, pokory, mieliśmy stać się silniejsi i mądrzejsi na przyszłość… Jedyne na co mam nadzieję to na to, że za te 5 lat dalej będę miała możliwość się rozwijać, jako aktor i przede wszystkim człowiek. Po prostu.

Masz fanpage, czyli fanów też..

fot. Przemysław Burda

Brrrrr fanpage… nie lubię tego określenia, wolę mówić strona. Założyłam ją w głównej mierze w celach informacyjnych, ale też dlatego, żeby dość wyraźną kreską oddzielić życie prywatne i zawodowe. Dostawałam mnóstwo zaproszeń od ludzi, których nie znam, wiadomości od osób bez żadnych danych i zdjęć (prawdopodobnie fake-konta), z pytaniami czy wyjdę do zdjęcia po danym spektaklu, albo czy gram tego i tego dnia. Jestem introwertykiem, do tego dość mocno zabieganym i któregoś dnia reagowanie na te wszystkie bodźce zaczęło mnie trochę przerastać i naruszać moją “bańkę”. Jest taka prywatna sfera, którą chciałabym zachować tylko dla siebie. Choć wielu ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy, to na facebooku widać więcej, niż czasem sami chcielibyśmy odkryć. Fanpage wymusza pewnego rodzaju zdrowy dystans, innego rodzaju język i komunikację. Przykładowo – jeden post z rozpiską spektakli załatwia kilka wiadomości o terminy grania. Prowadzenie fanpage’a traktuję jako część pracy. Ale wracając… nie lubię nazywać tego fanpage’em, wolę stroną, bo to też moje małe marzenie, żeby to była “strona” informacyjna, która zachęca min. do dyskusji na temat musicalu, sztuki, wrażeń pospektaklowych, czy obiektywnej krytyki. Strasznie krępuje mnie atmosfera typowo fanowska. Nie wyobrażam sobie, że ktoś mógłby za mną chodzić, jak za gwiazdą, prosić o autografy i inne takie rzeczy. To chyba nie jest do końca mój świat.

Po spektaklach zdarzają się fani?

Zdarzają się. Bardzo często na początku krępują się podejść, ale po chwili zaczynają dzielić się swoją opinią i wrażeniami ze spektaklu. To jest bardzo miłe, bo daje ogromną dawkę energii do dalszej pracy. Nie ma dla mnie lepszej nagrody niż świadomość, że poprzez swoją pracę mogłam przekazać i wyzwolić emocje w drugim człowieku. Jest też parę takich osób, które spotykam wielokrotnie i jeśli czuję, że jest to osoba szczera, bez jakiegoś wewnętrznego ciśnienia na znajomość, to się zawsze staram przejść na taką normalną, przyjacielską stopę, na zasadzie relacji człowiek-człowiek, a nie aktor-fan. Uważam, że nie ma w tym nic złego, jeśli nie przełamuje pewnej granicy prywatności, chociaż zazwyczaj jestem okropnie skrępowana, kiedy ktoś podchodzi do mnie i prosi o zdjęcie. Powoli uczę się podchodzić do tego jak do elementu mojego zawodu. To zazwyczaj jest tylko krótki moment i potem znów zapominam o swojej pracy. Chociaż przyznam, że dzięki spektaklowi Notre Dame de Paris dostałam w minionym roku tak wiele życzeń z okazji urodzin, tyle prezentów i wyrazów wsparcia, że aż mnie to zwaliło z nóg. Byłabym hipokrytką, gdybym stwierdziła, że te gesty i ta pozytywna energia nie są miłe i potrzebne, zwłaszcza w momentach zwątpienia w siebie, które zdarzają się nam więcej razy, niż możnaby przypuszczać. Jednak zupełnie nie rozumiem fenomenu biegania za kimś. Mimo poniekąd publicznego zawodu, jaki wykonujemy, jesteśmy tylko normalnymi ludźmi i chyba nigdy nie dopuszczę do siebie takiej myśli, że mogłabym się stawiać za jakiś wzór albo za osobę kultu. Jest mi niewygodnie nawet jak o tym mówię.

Nie chcesz być gwiazdą czerwonego dywanu…

fot. Przemysław Burda

Nie, to absolutnie nie dla mnie. Chociaż mam takie jedno dość próżniacze marzenie… w porównaniu do filmu, czy serialu musical ma stosunkowo mały zasięg i zawężone grono odbiorców. Jeśli ktoś nie siedzi w temacie, to praktycznie nie zna nazwisk artystów musicalowych. Często też traktuje się nas jako aktorów drugiej kategorii. A ja bardzo bym chciała, żeby to, co robimy na scenie, trafiało do jak największej liczby ludzi. Wydaje mi się, że emocje połączone z muzyką mają ogromną siłę oddziaływania na drugiego człowieka. I jak wspomniałam, właśnie to jest dla mnie najcenniejsze, a nie flesze, aparaty i autografy… Bo tak zwana sława trwa tylko przez chwilę, a szacunek do swojej pracy buduje się latami. I chociaż zdarzają mi się sytuacje, że ludzie proszą mnie o zdjęcie, czy autograf, to wychodzę do nich nie po to, żeby poczuć się gwiazdą, tylko po to, żeby spotkać drugiego człowieka i jego emocje. Jedno z największych przeżyć związanych z takim właśnie spotkaniem było wtedy, kiedy paradoksalnie nie zagraliśmy spektaklu. Z powodów technicznych, a konkretniej z powodu dość poważnej awarii prądu w teatrze, musieliśmy odwołać Ghosta, mimo że za kulisami wszyscy byli już gotowi do wejścia na scenę. Kiedy oficjalnie ogłoszono, że spektakl się nie odbędzie, pod wejście służbowe podeszła pewna dziewczyna. Ona już wcześniej oglądała Ghosta w teatrze, ale teraz chciała pokazać go swojej mamie, miał to być dla niej prezent. Przyjechały do Gdyni z bardzo daleka, podróż trwała kilkanaście godzin, więc zmiana terminu spektaklu w ogóle nie wchodziła w grę. Były okropnie rozczarowane, obie miały aż łzy w oczach. A mi pękało serce. Bo przejechały tyle kilometrów nie po to, żeby zrobić sobie zdjęcie, czy poprosić o autograf, ale po to, żeby przeżyć spektakl, posłuchać muzyki… miały spędzić piękny, wspólny wieczór i po prostu brutalnie im to odebrano… To wydarzenie uświadomiło mi, jak wielką siłę mają ludzkie emocje. Dlatego dla mnie najważniejszy jest i zawsze będzie człowiek, który siedzi po drugiej stronie kurtyny.

W najbliższym czasie Maja Gadzińska wystąpi w następujących spektaklach w Teatrze Muzycznym w Gdyni:

14-18.02 Sandy w Grease

22-25.02 i 1-4.03 Pavetta w Wiedźminie

9-11.03 Katka Kudłatka w Avenue Q

10-11.03 Dorosła Wendy w Piotrusiu Panie

23-24.03 Molly w Ghost

Wszystkie informacje o jej występach znajdziecie na jej stronie na Facebooku.