janek traczykCzaruje widzów w Notre Dame de Paris jako Gringoire, zmusza do refleksji jako Jan w Metrze, a już niedługo będzie podbijał serca jako Jan w Pilotach. Opowiada o musicalu, który chciałby wystawić, transformacji z jednego Jana w drugiego i co ma wspólnego ze skrzekiem rozjeżdżanej walcem żaby. Czerwcowa musicalna rozmowa, moim gościem jest Janek Traczyk. Zapraszam.

Musicalna: Jakbyś miał nieograniczone fundusze, jaki musical wystawiłbyś w Polsce?

Janek Traczyk: Wystawiłbym swój musical. W tym momencie mam napisany jeden jako pracę magisterską na kompozycji, którą kończyłem dwa lata temu na Uniwersytecie Muzycznym. Prawdopodobnie wystawiłbym ten musical albo zebrał ekipę i od podstaw stworzył coś zupełnie nowego. Na pewno miałby moją muzykę, pewnie wziąłbym też w nim udział. Generalnie, jestem zwolennikiem tworzenia nowych rzeczy. Wiadomo, uwielbiam grać we wszystkich tych pięknych musicalach, które już zostały stworzone, ale ostatecznym moim celem jest to, żeby śpiewać swoje piosenki i wystawiać swoje sztuki. Mówiąc swoje, mam na myśli głównie pisanie muzyki, tudzież miewam też pomysły na historię czy na scenariusz, raczej pisania tekstów musicalowych się nie podejmuję. Wynająłbym wtedy ogromny teatr, zgromadził mnóstwo zdolnych pasjonatów i stworzylibyśmy coś pięknego, mam nadzieję.

Opowiesz historię z Twojego musicalu?

U nas na uczelni pisało się głównie muzykę awangardową, klasyczną, dość dziwną, a mnie ten kierunek nie do końca odpowiadał. W pewnym momencie stwierdziłem, że napiszę to, co mi w duszy gra, a nie to, co na uczelni jest uznawane za dobre. Mój profesor na szczęście mnie w tym wsparł, powiedział: świetnie, pisz to, a ja w razie czego cię wybronię. Więc, wraz z twórcą tekstów Piotrem Orychem, napisałem musical. Na pewno jest troszeczkę inspirowany wieloma musicalami, które mnie w ówczesnej chwili otaczały, np. Metrem. To historia o artystach, młodych twórcach i wykonawcach, którzy z różnych względów zdecydowali się dołączyć do tajemniczego Klubu – świątyni sztuki, miejsca, gdzie każdy artysta chciałby grać. Łączy ich to, że postanowili poświęcić się sztuce w pełni, ponieważ decyzja o wstąpieniu do Klubu podejmowana jest na całe życie.

Klub to tajemnicze miejsce – połączenie Hogwartu, ascetycznego zakonu i elitarnego teatru. Jest to jednocześnie metafora totalnego oddania się sztuce, pracy, karierze – tak częstego w dzisiejszych czasach. Członkowie Klubu sami tworzą swoje sztuki, występują w nich i oczywiście codziennie odgrywają je przed ludźmi – przed śmietanką, elitą, bogaczami, koneserami sztuki, którzy każdego dnia się zjawiają, aby przeżyć, wejść w sztukę, prawdziwą, głęboką, dotykającą duszy, wynikającą z pasji, z czystej radości występowania i przekazywania widowni swoich emocji. Oczywiście ci ludzie, którzy dołączyli do tego tajemniczego miejsca, jak to zwykle u ludzi bywa, jak już gdzieś się znajdą, to tęsknią do tego, co było poprzednio. Nagle zaczynają dostrzegać wartość tego, co porzucili, czyli takiego zwykłego, szarego życia, którego doświadczamy codziennie: droga do pracy, korki, spóźniony autobus, zakupy w supermarkecie, spotkania z rodziną itd. Tego wszystkiego zaczyna im brakować, o tym też śpiewają, o naszej codzienności. Do tego miejsca dołącza młody chłopak, na razie nazywamy go Nowy. Jak to zwykle bywa w każdym musicalu, jest tam wątek miłosny, być może w tym będzie on dość nietypowy, i intryga, o której też za dużo nie powiem, która wiąże tę akcję. Jak to zwykle bywa w teatrach: ktoś kogoś nienawidzi, ktoś kogoś chce podkopać, ktoś zazdrości komuś pozycji, ktoś się w kimś kocha, tego typu relacje. I to jest wersja, że nie za dużo zdradzam, a coś już wiadomo.

A z klasyki musicalu? Jaki jest najlepszy musical, który widziałeś, a którego nie ma w Polsce?

W tej chwili to zdecydowanie Hamilton. To świeży musical, ale jakościowo z tej samej półki, co Jesus Christ Superstar czy Upiór w operze. Jest to zupełnie nowe podejście – przede wszystkim muzycznie, bo jest hiphopowy. Mniej więcej pół roku temu zafascynowałem się nim, nie widziałem wersji scenicznej, natomiast po samej muzyce, tekstach i postaciach można stwierdzić, że jest to rewelacja. Jesus Christ Superstar wystawiliśmy, Nędzników wystawiliśmy, Upiora w operze też. Ja uwielbiam te klasyki.  

Skąd w Twoim życiu wziął się musical?

Jak przygotowywałem się do egzaminów na Bednarską (szkoła wokalna, którą kończyłem), to jedna z pań profesor mi powiedziała, że jest casting do Kotów albo Tańca wampirów, już nie jestem pewien, i że może bym spróbował. A ja na to, że nie, że ja musicalu nie lubię i to kompletnie nie moja estetyka. Chciałem rock&rolla śpiewać (śmiech) czy Red Hot Chili Peppers, różne rzeczy mi się wtedy podobały. To postępowało powoli. Pomału się zorientowałem, że po pierwsze się do tego w jakimś sensie nadaję, bo często moja barwa głosu pasuje do musicalowych songów, po drugie poznawałem musical i zaczął mi się on bardzo podobać. Zwłaszcza, że gromadzi w sobie bardzo dużo różnych gatunków muzycznych, odnosi się do rocka, popu, hip-hopu, opery, muzyki filmowej, klasycznej. Zawsze też fascynowało mnie to pod względem kompozytorskim, te melodie musicalowe bez mojej świadomej ingerencji pojawiały się w moich kompozycjach.

Potem rzeczywiście zacząłem grać w musicalach, więc jeszcze bardziej się w to wgryzłem, jeszcze bardziej mnie to wkręciło i odkryłem, ile piękna jest w takim życiu scenicznym, we wcielaniu się w jakąś postać. Wtedy miałem możliwość zagrania głównej roli w Metrze. Tu też podobna historia. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Metro, uznałem, że to nie mój styl za bardzo. Ok, fajne, ale bez szału. Za jakiś czas do niego wróciłem. Ja czasami muszę najwyraźniej do niektórych rzeczy dojrzeć (śmiech). Pamiętam, że jak się uczyłem do roli Jana, chodziłem na ten musical, oglądałem go wiele razy, potrafiłem nawet dwa razy dziennie go obejrzeć. Poczułem się jak wkręcony psychofan, który wzrusza się na prawie co drugiej piosence. Naprawdę zaczęło mnie to coraz bardziej pochłaniać, a jak już zagrałem, gdzieś w środku poczułem, ile można w to władować emocji, ile odnaleźć w sobie rzeczy, ile przekazać ludziom. Nie spodziewałem się wcześniej, że to będzie takie niesamowite, że dostarczy mi takiego ogromu możliwości i przeżyć. Myślę, że to zwieńczyło proces miłości do musicali.

Sceniczny debiut musicalowy?

Musical Metro, postać: chłopiec w tłumie 11, 23 albo ileś tam, wyjście na scenę na jakieś 2 minuty, bez mikroportu, czyli nikt nawet nie usłyszał mojego głosu. Tak się zaczyna w Buffo, zbiorówka i jakieś mało ważne rzeczy. Dopiero potem dostaje się role, solówki śpiewane, mówione itd. Ciężko to nazwać debiutem, ale było to pierwsze wyjście na scenę w musicalu.

Żal będzie Ci rozstać się z Janem?

PAP/Paweł Supernak

Będzie mi bardzo żal. Niestety, są takie momenty w życiu, że coś trzeba zmienić, zakończyć, żeby zacząć coś nowego. Muszę przyznać, że to będzie bardzo trudne. Długo starałem się o tę rolę, ćwiczyłem do niej, uczyłem się, starałem się udowodnić, że mogę ją dobrze zagrać. Był to długi proces, bardzo pochłaniający mnie emocjonalnie i granie samej roli było dla mnie niesamowitym przeżyciem. Odnajdywałem w sobie różne rzeczy i czułem, że wewnątrz mam tego Jana albo jak wchodzę na scenę, to on się pojawia we mnie. Może to zabrzmieć trochę nawiedzenie (śmiech), ale bywały takie momenty, w których czułem się kimś innym niż jestem i to był niezły odjazd. To jest rola, która bardzo głęboko weszła we mnie i czułem, że to, co robię, jest prawdziwe. Rozstanie będzie bardzo trudne. Już w tej chwili miewam takie spektakle, że, nie daj Boże, w trakcie pomyślę, że już niedługo nie będę tego grał i czuję, jak mi się krtań zaciska. Jest to trudne, ale co zrobić. Takie życie. Inne role, mam nadzieję, przede mną, więc liczę, że to złagodzi moje cierpienie.

Zamieniasz jednego Jana na drugiego…

Tak, jakoś mam szczęście do grania swoich imienników. Twórcy musicali najwyraźniej lubią moje imię (śmiech).

Możesz coś powiedzieć o nowym Janie?

Nowy Jan będzie zupełnie inny. Jakbym powiedział, że będzie taki sam, to by ludzie od razu: O Boże, on zawsze gra takich natchnionych outsiderów. Na pewno będzie facetem bardziej wyrażającym swoje emocje. U Jana z Metra zawsze trzeba było znaleźć sposób, by pokazać, że on czuje te emocje, tylko nie chce ich uzewnętrznić. Przyznam, że to trochę pasowało do mnie, więc udało mi się to zrobić. Natomiast ten Jan jest chłopakiem charyzmatycznym, z poczuciem humoru, dużo bardziej otwartym, chociaż też ma swojego rodzaju rozkminy, które w trakcie musicalu pojawiają się z powodu pewnych wydarzeń. Zdecydowanie jest to jaśniejsza, bardziej pozytywna postać. Oczywiście też kochliwy, wrażliwy na kobiece piękno, z tego, co się zorientowałem, odważny, trochę ryzykancki. Pilot. Podobno dobry pilot. Jest trochę nowych rzeczy, scen, których jeszcze nie próbowałem. Zobaczymy. Za wiele nie mogę powiedzieć.

Myślisz, że Piloci to będzie nowa jakość na polskiej scenie musicalowej?

Widzę bardzo dużo potencjalnie dobrych rzeczy: muzyka – jest wiele obiecujących kawałków, wydaje się, że zagramy sporo fajnych scen, dużo solidnych, dobrze zrobionych numerów musicalowych. Na pewno będzie zrobiony z ogromną pompą, efekty, wybuchy, sekwencje filmowe, będzie z przytupem. Fajna muzyka, ciekawy scenariusz, dobra historia. Musical tworzą ludzie i dużo zależy od tego, czy potrafią się zebrać w jedną siłę, która porazi widza. Wszystko musi być spójne, a postacie przekonujące, żeby ktoś przychodził i naprawdę pokochał tę grupę. Na pewno jest potencjał, są świetni ludzie, bardzo zdolni. Oczywiście trochę się obawiałem, to jednak mnóstwo indywidualistów, jedni są niesamowicie doświadczeni, inni dopiero rozpoczynają swoją drogę. Wydaje się jednak, że będzie naprawdę fajna ekipa, to już jest fajna ekipa. Czy nowa jakość? To się wszystko okaże w trakcie. Czasami może być dobry materiał, ale coś gdzieś nie pyknie, jakiś trybik i nie będzie żarło, jak to się mówi. Chodzi o to, żeby była ta energia, żeby płynęła jak fala uderzeniowa ze sceny, która wszystkich wgniecie w fotele. To w dużej mierze zależy od nas.

Masz wymarzoną rolę?

Zawsze chciałem zagrać Mariusa w Nędznikach, tylko jakoś jest mi to nie po drodze. Jak w Romie robili Nędzników, byłem jeszcze dość świeży w temacie i niby syndromy castingowe mówiły, że bardzo mnie tam chcą, na liście się jednak nie pojawiłem. Znaleźli się raczej starzy wyjadacze z teatru, więc widocznie to nie był jeszcze ten moment. W Łodzi z kolei ze względu na Pilotów nie mógłbym zagrać. Bardzo chciałem, kocham Nędzników i w moim obecnym wieku do tej roli najlepiej pasuję. Za dwadzieścia czy piętnaście lat, jak pojawią się siwe włosy, broda wyrośnie dłuższa i trochę przybiorę na wadze, to Jeana Valjeana czy Upiora bardzo będę chciał zagrać. Ale to kwestia warunków fizycznych. Ten Marius jest cały czas trochę niespełnionym marzeniem.

Którego ze swoich dotychczasowych bohaterów lubisz najbardziej?

Nie mogę się zdecydować między Janem z Metra a Gringoirem z Notre Dame de Paris (śmiech). Te role są kompletnie inne, a obie dają mi maksymalnie dużo radości. Do Jana mam ogromny sentyment, bo to była pierwsza duża rola i wiele się na niej nauczyłem. Gringoire jest świeższy, bo gram go od niedawna. Jest jakby z innego świata. Cały czas puszcza do ludzi oczko, coś im opowiada, jest wodzirejem całego musicalu. Ma przepiękne songi do śpiewania, chociaż są one niesamowicie trudne wokalnie. W tej chwili to już okrzepło, ale próby były bardzo ciężkie, wszyscy byliśmy po nich wokalnie zajechani. Teraz, jak już spokojnie się to ułożyło, granie i śpiewanie tego jest przyjemnością, świetną zabawą. Zwykle jak tworzę rolę, szukam w sobie tego pierwiastka, elementu swojej osobowości. Każdy ma różne odcienie, kolory, barwy, które w zależności od kontekstu wychodzą i ktoś mówi: nie wiedziałem, że jesteś taki. Po prostu w jakiejś sytuacji coś nowego z ciebie wyjdzie. Szukałem Gringoire’a w sobie. Mówię: kurczę, to pierwiastek troszeczkę ekscentrycznego i zwariowanego chochlika. Jak nam tłumaczyli na próbach: lekki jak piórko, elegancki, troszeczkę dowcipny, trochę zawadiacki, trochę z urokiem, poczuciem humoru. Myślę, że nie potrafię wybrać pomiędzy tymi dwoma postaciami. Jedna i druga daje mi ogromną radość. Jan ma tę wrażliwość, jest takim outsiderem, buntownikiem, idealistą, to jest rewelacja. A Gringoire każdego na tej widowni chciałby przygarnąć, opowiedzieć mu historię i to jest super. Zdaje się, że nie odpowiedziałem na Twoje pytanie (śmiech).

Masz na swoim koncie tragiczny spektakl, który Ci totalnie nie poszedł?

Tak, zdarzyło mi się to kiedyś w Metrze, gdzie na zwieńczenie ‘gęstych traw’ (w piosence A ja nie)  jest bardzo wysoki dźwięk. Do tej pory nie wiem, czemu to się stało, miałem jakiś gorszy dzień widocznie. Generalnie z tego dźwięku powstało połączenie skrzeku rozgniatanej walcem żaby z chrypą trzydziestoletniego palacza (śmiech). Brzmiało to tak potwornie, nawet żadnego dźwięku muzycznego przy tym nie wydałem, nie dało się nawet wysokości określić, tylko przedziwny jazgot. Niektórzy mówią, że jak te dymy krążą po scenie, to można się zakrztusić, może to być suche gardło po prostu albo gorszy dzień i struny postanowiły zrobić mi psikusa. Oczywiście cały zespół się ze mnie śmiał, ale w pozytywnym sensie. Jak ludzie się dobrze znają, to wiadomo, że znają swoją wartość nawzajem i wiedzą, że każdemu coś takiego może się zdarzyć, więc dużo było żartów na ten temat. Natomiast dla mnie, dla mojego perfekcjonizmu, to był straszny cios, musiałem to przeboleć. Najgorsze jest na kolejnym spektaklu znowu do tego dźwięku dojść i cały czas się zastanawiać, czy ci wyjdzie tym razem. Wyszedł na szczęście, ale uraz psychiczny potem przez jakiś czas trzeba było leczyć. A co się stanie, jeśli znowu mi się tak przydarzy? Potem przez cały spektakl miałem wrażenie, że wszyscy myślą tylko o tym jednym dźwięku, który mi nie wyszedł (śmiech). Nie jesteśmy robotami, trzeba się z tym pogodzić, że tak się dzieje czasem i jakoś z tym żyć. Najgorsze, że w dzisiejszych czasach YouTube’a, Snapchata i Instagrama ktoś może to nagrać i wrzucić do sieci. I potem niestety już zła sława idzie w świat i ciężko się pozbyć jakiejś łatki. Na szczęście tutaj chyba nikt tego nie nagrał (śmiech). Zresztą, puściłem też parę takich nagrań, w których mi to wyszło (śmiech). Taki mamy zawód, ryzykowny, zawsze można wyjść i nagle się ośmieszyć. Potem trzeba jakoś z tym żyć.

To nie koniec naszej rozmowy. Wywiad ma też drugą część, w której Janek Traczyk opowiada o swoich autorskich piosenkach, spotkaniach z fanami, dowiecie się z niej też, jakie jest jego największe hobby. Zapraszamy na fanpage Janka Traczyka, tu możecie go posłuchać. Na scenie w najbliższym czasie zobaczycie go 2.07 w Metrze i 2,3,4,5,6.08 w Notre Dame de Paris.

Znacie Janka? Widzieliście go na scenie w którejś ze wspomnianych ról? A może kojarzycie go głownie z YouTube’a i Studia Accantus? O Studiu też co nieco mówimy w następnej części.