Maja GadzińskaJest jedną z najbardziej rozpoznawalnych aktorek Teatru Muzycznego w Gdyni i chyba jego największą gwiazdą. Uważa, że ma w życiu ogromne szczęście, jest duma z debiutu w roli drzewa i z każdą rolą chce się stawać coraz lepszą wersją samej siebie. Witam Was w kolejnej Musicalnej rozmowie, moim gościem jest Maja Gadzińska.

Musicalna: Jakim jednym słowem byś opisała swoją pracę?

Maja Gadzińska: Będzie sztampowo, jak powiem “marzenie”? Jeśli mogłabym wymarzyć i zaprojektować sobie jakiś plan na życie, to właśnie tak by się to potoczyło w mojej głowie. Jestem z Gdyni, chciałam tu mieszkać i pracować i nie wyobrażałam sobie, że mogłoby być inaczej. A mój zawód to dla mnie przede wszystkim ogromna szansa, żeby się rozwijać, spełniać marzenia, za każdym razem próbować czegoś nowego. No, może to nie było opisane jednym słowem (śmiech). W każdym razie marzyłam, żeby robić coś, co pozwoli mi stawać się lepszą wersją samej siebie.

To co Cię najbardziej fascynuje w tym zawodzie?

Chyba to, że z każdym nowym wyzwaniem, które się przed nami, jako aktorami, stawia, możemy przekraczać swoje bariery, odkryć w sobie rzeczy, o które byśmy siebie nie podejrzewali, zwłaszcza jeśli dostajemy rolę zupełnie nie po warunkach. To jest najbardziej fascynujące. Praca z ludźmi, zbieranie nowych doświadczeń, wymiana energii. Przykładem tego jest cudowna jest współpraca przy Notre Dame de Paris, gdzie my – aktorzy etatowi, żyjący w swoim własnym sosie –  dostajemy napływ ludzi z innych środowisk, doświadczamy zupełnie innej energii. Nagle znika rutyna i chce się pracować przy tym konkretnym tytule i jest to absolutnie budujące i niosące.

Myślałaś, co byś robiła w życiu, gdyby nie musical?

Myślę, że siłą rzeczy bym wylądowała w teatrze. Jeśli nie na scenie, to być może za kulisami. Bardzo kręci mnie cała otoczka przygotowywania spektaklu. Ostatnimi czasy fascynuje mnie charakteryzacja. Praktycznie sama się maluję do każdego występu, nawet jeśli charakteryzacja jest skomplikowana i wymaga więcej pracy, tak jest np. w Lalce. Nęci mnie, żeby skończyć szkołę wizażu czy charakteryzacji. Jakiś czas temu miałam okazję pomalować do spektaklu mojego kolegę z zespołu Sebastiana Wisłockiego. I wtedy uświadomiłam sobie, jaka to jest wielka odpowiedzialność za czyjeś samopoczucie. Każdy z nas ma zupełnie inaczej zakodowany w głowie swój wizerunek, mamy własne wyobrażenie o tym, w jakim make-upie czy charakteryzacji jest nam najlepiej, najwygodniej i najkorzystniej. A obca osoba może widzieć nas zupełnie inaczej. Zdarza się, że pomaluje nas tak, że nam się to totalnie nie podoba, czujemy się wtedy jak w obcej skórze, a z taką energią musimy potem wyjść na scenę… Doceniam pracę charakteryzatorów, fryzjerów i wszystkich osób, które szlifują wizerunek naszych postaci przed wyjściem na scenę.

A wracając do pytania – w liceum myślałam, żeby zostać geologiem albo geografem. Kończyłam klasę matematyczno-geograficzną i myślałam, żeby pójść na polibudę. Nie wyszło (śmiech). Muzyka zawsze była obecna w moim życiu. Pamiętam, jak przed egzaminami wstępnymi do Studium Wokalno-Aktorskiego w Gdyni musiałam zdobyć zaświadczenie o tym, że już zdawałam maturę. W szkolnym sekretariacie spotkałam wtedy moją już śp. nauczycielkę matematyki, która przygotowywała mnie do matury – starej daty kobiecina, przecudowny człowiek i pedagog. Zaczęłam jej opowiadać o szkole, do której chciałabym się dostać i że właśnie trwają egzaminy wstępne, ale będzie ciężko, bo zdaje 15 dziewczyn na jedno miejsce, a ja bardzo się tym stresuję. I ona wtedy powiedziała mi: Maja, kto jak nie ty? Dało mi to ogromnego kopa. Od tamtej pory wiedziałam, że praca za biurkiem absolutnie nie jest dla mnie, że prędzej czy później bym zwariowała.

Kiedy pojawił się pierwszy pomysł, żeby z muzyką związać swoją przyszłość?

Jakbym miała określić przełomowy moment, to chyba nie potrafiłabym go wskazać. Mam takie szczęście, że wszystko w życiu układa mi się naturalnie, bez dramatycznych zmian albo podejmowania trudnych decyzji, które zmieniają życie o 180 stopni. U mnie wszystko dzieje się krok po kroku. Tego pomysłu czy decyzji nie było. Muzyka zawsze była obecna w moim życiu. Za dzieciaka były szkolne przedstawienia, zajęcia z chóru, zajęcia z fletu i gitary, dwa razy przewinęłam się przez szkołę muzyczną. Gdy miałam lat 6, dostałam się do klasy skrzypiec, wytrzymałam 3 dni. Potem jako szesnastolatka, dostałam się do klasy wokalnej na drugi stopień, wytrzymałam 3 tygodnie, bo miałam braki z pierwszego stopnia, “o dziwo” (śmiech). Ale podświadomie zawsze mnie ciągnęło do muzyki. W połowie liceum zaczęłam brać indywidualne lekcje śpiewu, dowiedziałam się o studium i naturalną koleją rzeczy było żeby pójść, spróbować i zobaczyć. A jak nie, to przecież zawsze była ta geografia czy geologia. Ale wyszło. Bardziej to były u mnie momenty uświadamiania sobie, że chcę być związana zawodowo z pracą artystyczną. Takie momenty pojawiały się dzięki ludziom i ich słowom, które miały na mnie wpływ. W podstawówce taką osobą była nauczycielka muzyki, pani Basia Drwal. Trenowałam wtedy jeszcze lekkoatletykę. I pewnie wynikało to z  faktu, że SKSy były w tym samym czasie, co chór (śmiech), ale ona powiedziała mi kiedyś: pamiętaj, że czynnym sportowcem jest się tak do 35-40 roku życia, a muzyka będzie z tobą przez całe życie. Potem, już po ukończeniu gimnazjum, po jednym z występów podszedł do mnie nowy wicedyrektor szkoły, który był ksiądzem. Kiedy mnie usłyszał, powiedział: Pan Bóg dał Ci talent, a jak go zakopiesz, to Cię z tego rozliczy, musisz coś z tym zrobić. I mimo tego, że niekoniecznie działa na mnie pograżanie palcem z ambony, to faktycznie poczułam, że powinnam zacząć się uczyć i rozwijać swoje umiejętności, żeby ich nie zmarnować. To pragnienie nauki, rozwijania się towarzyszy mi do dzisiaj.

Jak mieszkałaś w Gdyni, bywałaś tutaj w teatrze?

Bywałam. Za dzieciaka mniej świadomie, bardziej z przymusu, a właściwie ze szkolnego obowiązku. Pierwsze świadome wyjście było bodajże w 3 klasie gimnazjum. Miałam 15 lat, kiedy mój ówczesny chłopak zabrał mnie w ramach prezentu do teatru na Francesco w reż. Wojciecha Kościelniaka. Pamiętam, że byłam wtedy okropnie chora, bo to był grudzień, miałam gorączkę, ciekło mi z nosa, bolała mnie głowa. I w życiu bym wtedy nie przypuszczała, że tak mnie to wciągnie, zwłaszcza przy tak złym samopoczucie. Francesco wywarł na mnie duży wpływ, zrobił ogromne wrażenie – oglądałam go jak zauroczona, zbierałam szczękę z podłogi. Zawładnęła mną piękna muzyka, a także emocje, które były na scenie. Pomyślałam wtedy “wow, ja też tak chcę”. I od tego momentu moim marzeniem było, żeby grać na scenie. Miałam naprawdę ogromne szczęście, że parę lat później debiutowałam u Wojtka Kościelniaka właśnie, w pięknej i ogromnie dla mnie ważnej roli, jakim był Anioł w Chłopach.

Wcześnie weszłaś na scenę. Na drugim roku studiów?

Większość z nas wchodzi na scenę mniej więcej w tym czasie, czyli na 2-3 roku, rzadko na pierwszym, ale i to się zdarza. Zawsze bawi mnie to, że w moim życiorysie pierwszym punktem jest “rola” drzewa w Shreku (śmiech). Większość mojego roku tak zaczynała. Sterowanie tymi drzewami to była pierwsza rzecz i pierwsza premiera, w jakiej braliśmy udział od samego początku. Potem się pojawiły offy – w Przebudzeniu wiosny, nagrywaliśmy chóry do Pinokia, był epizod z Różowym młynkiem. Studia to był dla mnie taki okres, w którym mimo wszystko myślałam, że nigdy nie będę aktorką, że ja się po prostu do tego nie nadaję. Że są ludzie naprawdę zdolniejsi ode mnie, a mi brakuje samozaparcia i nazwijmy to osobowości scenicznej. Zawsze myślałam, że nikt mi po prostu nie da szansy. To się zupełnie pozmieniało jakiś czas później (śmiech). W dużej mierze za sprawą Wojtka Kościelniaka.

Czyli debiut to było drzewo?

Tak (śmiech). Chociaż nie wiem, od czego się to liczy, czy faktycznie od pierwszej premiery, w jakiej się brało udział, czy od pierwszej roli. Bo wtedy pierwsza rola to dopiero czwarty rok, chociaż nad rolą pracowałam podczas roku trzeciego. Ale przyjmijmy, że debiut był drzewem, ja jestem z tego dumna absolutnie, w ogóle się tego nie wstydzę. Zresztą Maciek Podgórzak też o tym wspominał w wywiadzie. Z Maćkiem się śmiejemy, że to mój etatowy mąż. Często podczas studiów (byliśmy na jednym roku), a potem na początku naszej pracy stawiali nas jako parę i po prostu znamy siebie na wylot, ile my już dzieci razem mieliśmy (śmiech). Z tego miejsca pozdrawiam jego żonę Anię.

Jak wspominasz rolę Anioła?

Bardzo dobrze. Praca nad tą rolą wyciągnęła mnie z bardzo trudnego okresu w moim życiu. Miałam stany depresyjne, między innymi związane z przekonaniem, że nikt mi nie da szansy zrealizowania się w tym zawodzie. To początkowo miała być bardzo mała rólka, rozpisana na dwie sceny i jedną piosenkę półfinałową, skończyło się na praktycznie 30 scenach z 60, dwóch piosenkach. Choć była też wersja, że miałam mieć pięć piosenek i zaczynać spektakl. Praca nad tym była dla mnie jak nieustające warsztaty aktorskie. W którymś momencie po prostu Wojtek Kościelniak powiedział mi: Maja, przychodź na wszystkie próby, musimy wykorzystać jeszcze gdzieś Twój głos, zobaczymy, w jakich scenach Cię wstawić. Chłonęłam wtedy wszystko, co się działo, każdą najdrobniejszą rzecz. Cieszyłam się nawet, że mogę przejść korytarzem, pooglądać i podotykać te setki kostiumów, przygotowane do spektaklu. Jakie to było niezwykłe, kto to ma na co dzień?

Praca nad tym spektaklem pochłonęła mnóstwo czasu, co mimo wszystko było ciężkie. I pomimo tego, że to był mój debiut, miałam poczucie, że nawet jeśli zaczęlibyśmy grać ten spektakl od tyłu do przodu albo pozamienialibyśmy sceny kolejnością, to i tak bym wiedziała, co mam robić, bo Wojtek Kościelniak nas tak wspaniale przygotował. Bardzo dużego kopa przed samą premierą dały mi też słowa naszego dyrygenta Pana Darka Różankiewicza. Przed samym wejściem na scenę złapał mnie za ramiona, potrząsnął i powiedział: Jesteś genialna. I poszedł (śmiech). Byłam po tym tak wcięta, że zapomniałam się zestresować. Stres zwiazany z wejściem na scenę towarzyszy nam zawsze i od zawsze. Stres związany z premierą da się w jakimś stopniu opanować wtedy, kiedy ma się w sobie tę radość, że wreszcie mogę efekt mojej pracy pokazać ludziom. Często powtarzam sobie wtedy w głowie: Patrzcie, jak ciężko pracowałam nad tą rolą, będzie jeszcze lepiej z biegiem czasu, z biegiem spektakli, ale ogromnie się cieszę i chcę Wam to już pokazać. Praca nad Aniołkiem to był taki moment życiowego odkrycia siebie samej, odkrycia w sobie pokładów nowych nadziei i marzeń, odkrycia tego, co mi sprawia radość w tym zawodzie i przy okazji również, co mi sprawia radość w życiu.

Co było po Aniołku?

Potem ktoś, kto obserwował mój proces tworzenia Anioła, stwierdził, że da się ze mną pracować (śmiech) i że może jednak warto dać mi szansę. Było szybkie przesłuchanie i krótki okres przygotowania zastępstwa do roli Sandy w Grease. Kolejną rzeczą było Avenue Q. I na dobrą sprawę duży łut szczęścia i zbieg okoliczności. Na tamten czas byłam po rozmowie w sprawie angażu w teatrze, ale nie do końca wiedziałam, co przyjdzie mi robić w ciągu nadchodzących sezonów w Teatrze Muzycznym. Byłam wtedy przed samą premierą naszego koncertu dyplomowego, wieńczącego 4-letnią naukę w studium. Zadzwoniła do mnie pani Iza z koordynacji, czy jestem dziś w teatrze i czy mogę do niej podejść. Zapłaciłam rachunek i wybiegłam z restauracji. Nie pytałam dlaczego, myślałam, że może coś związanego z koncertem, że coś trzeba jeszcze ogarnąć przed samym wejściem na scenę. Wchodzę do pokoju, dostaję lalkę zakonnicy i słyszę: masz, pani Magda Miklasz chce Cię przesłuchać. Nie wiedziałam wtedy, gdzie się podziać, co zaśpiewać, nie byłam absolutnie przygotowana. Miałam wtedy w głowie koncert dyplomowy. Zaśpiewałam przypadkową piosenkę, a dwie godziny później wisiała obsada. I też się z biegiem czasu okazało, że to szybkie przesłuchanie wynikło z tego, że Paulina Łaba, która była pierwszym wyborem Magdy, odeszła do Romy. Praca nad tym spektaklem to też cudowne doświadczenie – zupełnie inna materia, pyskówka, czyli lalka, cała technika lalkarska, to inna płaszczyzna budowania emocji i charakteru. Dla mnie była bardzo znacząca rola, dlatego że postać Katki jest bardziej charakterystyczna, trochę z “jajami”, inna niż te wszystkie postacie, które grałam później.

Tak jakoś się toczyło, że rok później była Marta Majewska w Złym, czyli kolejna główna rola żeńska, co też było dla mnie dużym zaskoczeniem. Wydaje mi się, że miałam bardzo duży kredyt zaufania od Wojtka Kościelniaka po Chłopach. Parę miesięcy później wygrałam ogólnopolski casting do Molly w Ghost. To był szalony okres. W ciągu dwóch lat z osoby, która totalnie w siebie nie wierzyła i nie sądziła, że kiedykolwiek stanie na scenie, stałam się osobą z czterema głównymi rolami z rzędu na koncie. Dlatego nie mogę określić inaczej mojej pracy, jak praca-marzenie. Podejrzewam, że wielu ludzi marzy o tym, żeby dostać taką szansę na start. Bardzo się bałam, że nie podołam, że to nigdy nie wypali, że zawiodę. I dalej się boję, dlatego zawsze staram się jak najbardziej uczciwie podchodzić do swojej pracy i dawać z siebie wszystko. I tak to już czwarty rok leci na etacie… Potem jeszcze była Esmeralda w Notre Dame de Paris, Pavetta w Widźminie, a obecnie pracuję nad rolą Anette w Gorączce Sobotniej Nocy, premiera już w kwietniu.

Którą z tych ról lubisz najbardziej?

Jest naprawdę ciężko odpowiedzieć na to pytanie. Każdą rolę lubię za coś innego. Katkę uwielbiam za jej charakter. Za to, że dzięki lalce trochę więcej mi wolno, bo lalka bardzo fajnie przepuszcza i filtruje pewne rzeczy, jeśli chodzi o emocje i o pewien rodzaj pikantności i humoru. Bardzo lubię Anioła w Chłopach, bo mam do niego bardzo duży sentyment. No i Esmeralda jest dla mnie bardzo ważną i znaczącą rolą. Daje mi wolność i świeżość, którą niesie ta postać ze sobą, możliwość wyżycia się wokalnego. To jest duży materiał, objętościowo i emocjonalnie bardzo rozpięty. Po tym spektaklu czuję pewnego rodzaju spełnienie. Bardzo często podczas ukłonów, gdy śpiewamy finałowe Katedry, trzymam “moich” chłopaków za rękę, to bardzo często zdarza mi się popłakać ze wzruszenia i ze szczęścia, że mogę tam stać z tymi ludźmi. To jest niesamowite. W tym spektaklu jest jakiś nieopisany magnetyzm, jakieś ludzkie przyciąganie. Wydaje mi się, że twórcy Notre Dame de Paris musieli wyczuć w nas jakieś wspólne cechy, bo każdy powrót do tego tytułu wiąże się z niesamowitą wymianą pozytywnej energii.  

Masz musicalowe marzenia? Wymarzoną rolę?

Ciężko powiedzieć. Za każdym razem, kiedy dostaję nową rolę czy życie stawia przede mną nowe wyzwanie, staram się z tego wyciągnąć jak najwięcej. Moim marzeniem jest, żebym w dalszym ciągu miała możliwość przekraczać samą siebie, te bariery, które mnie ograniczają, bo tylko wtedy zyskam wszechstronność aktorską, jeśli chodzi o musical. Przede wszystkim nie chcę dać się zamknąć w szufladce. Jeśli chodzi o role, to jestem zawsze na wszystko otwarta.

Pracujesz w teatrze, który ma zespół etatowy. Nie ciągnie Cię do tytułów w innych teatrach?

Oczywiście, są takie tytuły, które mi się marzą. Przyznam, że po Notre Dame de Paris dostałam dużo propozycji z innych teatrów, które w dużej mierze wiązałyby się z wyjazdem z Gdyni na bardzo długi czas. I nagle, po wielu rozmowach, stanęłam przed wyborem i pytaniem, na które musiałam sobie odpowiedzieć: czy dobrze by mi się żyło poza Gdynią. Jakby to było, gdybym się miała stąd wyprowadzić, niejako rzucając to, co do tej pory wypracowałam w życiu. Odpowiedź była dla mnie oczywista: nie. Wolę zostać tutaj. Przynajmniej póki mam możliwość rozwoju. Staram się czerpać z tego, ile mogę. Nie wykluczam zmian w przyszłości, nawet chciałabym kiedyś gdzieś pojechać, ale wydaje mi się, że zawsze będę wracać do miejsca, które traktuję jak swój drugi dom, czyli do Teatru w Gdyni.

Jeśli czujecie niedosyt, to bardzo dobrze! Trochę się z Mają rozgadałyśmy, dlatego pojawi się też druga część wywiadu. Dowiecie się z niej o największych wpadkach Mai na scenie, jej sposobach na relaks i o tym, dlaczego koty są tak cudownymi stworzeniami. Koniecznie śledźcie bloga! Zapraszamy Was na fanpage Mai, tutaj możecie jej posłuchać. 

Znacie Maję? Lubicie? Która z jej ról najbardziej zapadła Wam w pamięć?