Musicalne rozmowy Archiwum

  • Kamil Zięba: Ale ja wcale nie chciałem być aktorem

    Kamil ZiębaWitajcie we Wrześniowej musicalnej rozmowie. Tym razem moim gościem jest chyba najwyższy aktor polskiej sceny musicalowej. Opowiada, co w jego zawodzie najbardziej go zaskoczyło, czy prawie dwa metry wzrostu przeszkadzają w karierze i dlaczego chodził nocami po Gliwicach, słuchając piosenki Creep. Przed Wami Kamil Zięba. Zapraszam do lektury.

    Musicalna: Co najbardziej zaskoczyło Cię w byciu aktorem?

    Kamil Zięba: Najbardziej zaskakujące były jedne z pierwszych zajęć z moją ukochaną Panią Profesor – śp. Joanną Bogacką, tak zwane “Elementarne zadania aktorskie”. Jak dzisiaj pamiętam jedno z zadań: trzy osoby, jedna osoba gra myśliwego, druga sarnę (która w dodatku ma świadomość, że zaraz umrze!), natomiast trzecia miała wcielić się w… serce tej sarny! Kiedy Pani Profesor nam to opowiedziała, pomyślałem: Cooooo? O co tu w ogóle chodzi? Co ja tu robię? Pulsowaliśmy na tej podłodze, wykonywaliśmy jakieś dziwne ruchy, musieliśmy obserwować równocześnie sarnę i myśliwego, od którego zależało czy mogliśmy na sekundę jako to serce odetchnąć, czy też zaraz przez swoje zbliżanie się, zmuszał, aby na nowo panicznie reagować. Każde z takich zadań, chociaż na początek wydawały się totalnie dziwne i bezsensowne, miało jakiś cel, pozwalało nam prawdziwie i głęboko wchodzić w swoje emocje, uczyło koniecznego na tamtym etapie przełamania własnych barier i kompleksów. Dla mnie to była chyba największa trudność: przełamać wstyd, spowodowany tym, że patrzą na ciebie twoi dobrzy znajomi. To była moja największa blokada – wyłączyć poczucie, że oni obserwują, oceniają to, jak ty się zachowujesz, co robisz, jak wyglądasz i móc w pełni oddać się postaci, której powierzasz swoje ciało. Myślę, że to było największe zaskoczenie, później już nic tego nie przebiło.

    To skąd wziął się ten pomysł?

    Nie miałem być aktorem. Od zawsze śpiewałem, a publiczne śpiewanie rozpoczął psalm śpiewany przeze mnie podczas Pierwszej Komunii. Pomiędzy tym, że miałem być weterynarzem, miałem być też wokalistą – piosenkarzem. Pierwszy błysk pomysłu na aktorstwo pojawił się, kiedy dostałem się do musicalu Ania z Zielonego Wzgórza w rzeszowskim Teatrze im. Wandy Siemaszkowej. Poznałem fantastycznych ludzi, zasmakowałem wspaniałej atmosfery teatru i pracy nad spektaklem i bardzo mi się to spodobało. Zacząłem dostrzegać, że można połączyć to, co uwielbiam, czyli śpiewanie z czymś jeszcze ciekawszym, co daje nowe możliwości, nowe pole do popisu, nową rzecz, której mogę się nauczyć. Później dowiedziałem się, że są szkoły, które pozwolą mi kształcić się w tej właśnie szerszej perspektywie. Wtedy w teatrze, pomyślałem, że bycie samym piosenkarzem jest trochę… blade. Kiedy zrozumiałem, że piosenki można (i nawet powinno się) interpretować w takim pryzmacie aktorskim, to gdy teraz muszę  zaśpiewać piosenkę typowo rozrywkową, z tekstem o niczym i muzyką o niczym – jest to dla mnie tragiczna konieczność.

    Co się działo po Teatrze rzeszowskim?

    Czytaj dalej…

  • Janek Traczyk cz. II: marzę, żeby moja muzyka coś w ludziach zmieniała

    traczykWitam Was serdecznie w drugiej części rozmowy z Jankiem Traczykiem. Pierwszą możecie przeczytać tutaj. Tym razem rozmawiamy o tym, jak zaczęła się jego przygoda ze śpiewem, co jest dla niego najważniejsze w jego twórczości i dlaczego w pędzie życia najlepiej spędzić trochę czasu z końmi. Zapraszam.

    Musicalna: Wróćmy do początków przygody ze śpiewem. Pochodzisz z muzykalnej rodziny?

    Janek Traczyk: Tak, mój tata zawsze śpiewał. Mieliśmy rodzinne wyjazdy wakacyjne, dużo wieczorów z gitarą, przy ognisku. W pewnym momencie tata zorientował się, że też śpiewam. Kilka razy wystąpiłem w szkolnym chórze, okazało się, że bardzo to lubię. Zgraliśmy się w tym temacie i razem sobie podśpiewywaliśmy. Później dostałem się do chóru Alla Pollacca przy Teatrze Wielkim w Warszawie. Zawsze to wychodzi tak przez przypadek. Kolega mi mówił: chodź, tu jest fajnie, gramy w Carmen młodych żołnierzy, trzeba śpiewać, maszerować. Stwierdziłem, że spróbuję. To była moja pierwsza przygoda na scenie. Później dostałem główną rolę, Marka, w operze dziecięcej Pan Marimba. Byłem przerażony. Wtedy najważniejsze było granie w piłkę, na komputerze, bieganie za dziewczynami. A tu powoli zaczynało robić się poważnie. Była tam pani reżyser, która mnie strasznie stresowała, poza tym pochłaniało to dużo czasu. Niby fajnie, że gram coś takiego, ale tak poważnie o tym zupełnie nie myślałem. Super, że mi się przydarzyło, ale wtedy nie było to spełnieniem marzeń, natomiast już na wstępie okazało się dla mnie dobrą szkołą. W trakcie grania tej roli zacząłem mieć mutację. Stopniowo z kwestii śpiewanych robiły się kwestie mówione, bo nie byłem w stanie ich zaśpiewać, głos mi się zmieniał. Wtedy też rodzice postanowili, że czas mnie stamtąd zabrać, żebym mógł skupić się na egzaminach do liceum.

    Na jakiś czas miałem całkowitą przerwę: od śpiewania, od muzyki. Dopiero jak już dojrzałem, przeszedłem mutację, zacząłem sam coś grać na pianinie, próbowałem tworzyć jakieś kompozycje, trochę śpiewać, wówczas sam podjąłem decyzję, że chciałbym się zająć muzyką. I poszło dalej. Trafiłem na wspaniałą panią Marię Piekarek, była moją nauczycielką od keyboardu. Najpierw zapisałem się na keyboard, stwierdziłem, że będę grał Chopina. Może trochę za wysoko wymierzyłem. W pewnym momencie to granie przerodziło się bardziej w akompaniowanie sobie i śpiewanie. Potem pojawił się pomysł, żeby mnie rzucić na Bednarską, na śpiewanie. Taką drogę zaplanowała mi pani Maria. Śpiewanie miało być elementem pośrednim, prowadzącym do kompozycji. Tworzyłem co jakiś czas swoje melodie i jej pokazywałem. Zawsze mówiła, że Oskara z muzyki filmowej to już mamy w kieszeni (śmiech). Rzeczywiście poszedłem drogą, którą mi zaplanowała, dlatego zawsze podkreślam, że jest ważną osobą w moim życiu. Tak jak zaplanowała, tak się stało, oprócz tego, że śpiewanie koniec końców bardzo mnie pochłonęło. Nie było elementem pośrednim, ale w pewnym momencie stało się sposobem na życie.

    Pracujesz nad solową płytą?

    Czytaj dalej…

  • Janek Traczyk: chciałbym wystawić swój musical

    janek traczykCzaruje widzów w Notre Dame de Paris jako Gringoire, zmusza do refleksji jako Jan w Metrze, a już niedługo będzie podbijał serca jako Jan w Pilotach. Opowiada o musicalu, który chciałby wystawić, transformacji z jednego Jana w drugiego i co ma wspólnego ze skrzekiem rozjeżdżanej walcem żaby. Czerwcowa musicalna rozmowa, moim gościem jest Janek Traczyk. Zapraszam.

    Musicalna: Jakbyś miał nieograniczone fundusze, jaki musical wystawiłbyś w Polsce?

    Janek Traczyk: Wystawiłbym swój musical. W tym momencie mam napisany jeden jako pracę magisterską na kompozycji, którą kończyłem dwa lata temu na Uniwersytecie Muzycznym. Prawdopodobnie wystawiłbym ten musical albo zebrał ekipę i od podstaw stworzył coś zupełnie nowego. Na pewno miałby moją muzykę, pewnie wziąłbym też w nim udział. Generalnie, jestem zwolennikiem tworzenia nowych rzeczy. Wiadomo, uwielbiam grać we wszystkich tych pięknych musicalach, które już zostały stworzone, ale ostatecznym moim celem jest to, żeby śpiewać swoje piosenki i wystawiać swoje sztuki. Mówiąc swoje, mam na myśli głównie pisanie muzyki, tudzież miewam też pomysły na historię czy na scenariusz, raczej pisania tekstów musicalowych się nie podejmuję. Wynająłbym wtedy ogromny teatr, zgromadził mnóstwo zdolnych pasjonatów i stworzylibyśmy coś pięknego, mam nadzieję.

    Opowiesz historię z Twojego musicalu?

    U nas na uczelni pisało się głównie muzykę awangardową, klasyczną, dość dziwną, a mnie ten kierunek nie do końca odpowiadał. W pewnym momencie stwierdziłem, że napiszę to, co mi w duszy gra, a nie to, co na uczelni jest uznawane za dobre. Mój profesor na szczęście mnie w tym wsparł, powiedział: świetnie, pisz to, a ja w razie czego cię wybronię. Więc, wraz z twórcą tekstów Piotrem Orychem, napisałem musical. Na pewno jest troszeczkę inspirowany wieloma musicalami, które mnie w ówczesnej chwili otaczały, np. Metrem. To historia o artystach, młodych twórcach i wykonawcach, którzy z różnych względów zdecydowali się dołączyć do tajemniczego Klubu – świątyni sztuki, miejsca, gdzie każdy artysta chciałby grać. Łączy ich to, że postanowili poświęcić się sztuce w pełni, ponieważ decyzja o wstąpieniu do Klubu podejmowana jest na całe życie.

    Klub to tajemnicze miejsce – połączenie Hogwartu, ascetycznego zakonu i elitarnego teatru. Jest to jednocześnie metafora totalnego oddania się sztuce, pracy, karierze – tak częstego w dzisiejszych czasach. Członkowie Klubu sami tworzą swoje sztuki, występują w nich i oczywiście codziennie odgrywają je przed ludźmi – przed śmietanką, elitą, bogaczami, koneserami sztuki, którzy każdego dnia się zjawiają, aby przeżyć, wejść w sztukę, prawdziwą, głęboką, dotykającą duszy, wynikającą z pasji, z czystej radości występowania i przekazywania widowni swoich emocji. Oczywiście ci ludzie, którzy dołączyli do tego tajemniczego miejsca, jak to zwykle u ludzi bywa, jak już gdzieś się znajdą, to tęsknią do tego, co było poprzednio. Nagle zaczynają dostrzegać wartość tego, co porzucili, czyli takiego zwykłego, szarego życia, którego doświadczamy codziennie: droga do pracy, korki, spóźniony autobus, zakupy w supermarkecie, spotkania z rodziną itd. Tego wszystkiego zaczyna im brakować, o tym też śpiewają, o naszej codzienności. Do tego miejsca dołącza młody chłopak, na razie nazywamy go Nowy. Jak to zwykle bywa w każdym musicalu, jest tam wątek miłosny, być może w tym będzie on dość nietypowy, i intryga, o której też za dużo nie powiem, która wiąże tę akcję. Jak to zwykle bywa w teatrach: ktoś kogoś nienawidzi, ktoś kogoś chce podkopać, ktoś zazdrości komuś pozycji, ktoś się w kimś kocha, tego typu relacje. I to jest wersja, że nie za dużo zdradzam, a coś już wiadomo.

    A z klasyki musicalu? Jaki jest najlepszy musical, który widziałeś, a którego nie ma w Polsce?

    Czytaj dalej…

  • Maciek Podgórzak: chciałbym zostać czarnym charakterem

    maciek-podgorzak
    fot. Piotr Manasterski

    Jak usłyszycie Czas Katedr w jego wykonaniu, wgniecie Was w fotel. Obdarzony niesamowitym głosem, a przy tym bardzo pracowity. Jako dziecko bardzo bał się występów publicznych, zadebiutował rolą drzewa w Shreku i marzy o tym, żeby zostać kiedyś zimnym draniem. Na scenie oczywiście. Gościem Majowej musicalnej rozmowy jest Maciek Podgórzak. Zapraszam.

    Musicalna: Pamiętasz moment, w którym postanowiłeś zostać aktorem?

    Maciek Podgórzak: Spodziewałem się tego pytania na samym początku (śmiech). Takich momentów było kilka. Tym przełomowym, w którym stwierdziłem, że na pewno chcę iść w tę stronę, był koniec gimnazjum. Nastawiałem się pod kątem profilu klasy w liceum i zaangażowania się w różne działalności, czy to w szkolne zajęcia teatralne, czy też później w Centrum Kultury i Sztuki w Siedlcach. Myślałem o tym od najmłodszych lat, bo zawsze miałem kontakt z teatrem. W podstawówce mieliśmy grupę Baj bajka prowadzoną przez Panią Zofię Sitkiewicz. Chociaż podobno w przedszkolu tego nie lubiłem. Jak kazali mi powiedzieć wierszyk, to płakałem i wychodziłem z sali, ale tego nie pamiętam. To mama mi mówiła: jestem zdziwiona, że jesteś aktorem, bo kiedyś strasznie się przed tym broniłeś. W podstawówce myślałem o tym bardziej jak o hobby, nie wiedziałem za bardzo, czy się do tego nadaję i czy będzie to mój sposób na życie. Wiadomo, co się mówi o aktorach, jest taki kawał: co różni balkon od aktora? Balkon jest w stanie utrzymać czteroosobową rodzinę. Zawsze miałem to jakoś z tyłu głowy, ale raczej się tym nie przejmowałem. Rodzice też mnie nie zniechęcali do takiego wyboru. Nie byli może zachwyceni, bo się martwili, jak to rodzice, ale jak już zobaczyli, ze jestem zdeterminowany, okazali mi dużo wsparcia i zrozumienia. Raz tylko ojciec powiedział mi żartobliwie: Cóż, jakbyś poszedł na medycynę, to przynajmniej miałbyś pewną pracę, a tak pójdziesz na aktorstwo i będę musiał Cię utrzymywać. Głównie kierowałem się tym, żeby robić to, co lubię w życiu. Pod koniec gimnazjum byłem już pewien. Potem ogromny wpływ na mnie mieli ś.p. Pan Andrzej Meżerycki i Pan Waldemar Koperkiewicz. To dzięki nim, po wcześniejszych warsztatach, znalazłem się Teatrze Es w Centrum Kultury i Sztuki w Siedlcach.

    To były początki Twojej drogi?

    Tak. Działalność w CKiS utwierdziła mnie, że to jest to. Bardzo szybko wszedłem do spektaklu Droga na podstawie tekstów Karola Wojtyły w reżyserii i adaptacji Andrzeja Meżeryckiego z muzyką Waldemara Koperkiewicza. Przy pierwszym spektaklu, kiedy pierwszy raz stanąłem na scenie, wiedziałem, że to jest to, co chcę robić. Dalej starałem się, żeby to marzenie spełnić.

    Jak to wyglądało?

    Początkowo zakładałem, że będę zdawał do szkół teatralnych w Warszawie i Krakowie. Generalnie myślałem, że będę zdawał wszędzie gdzie się da, ale przestraszyła mnie strona internetowa PWST we Wrocławiu. Jak usłyszałem, że musimy przyjść na egzamin w trykocie baletowym i jak sobie wyobraziłem siebie w nim, to szybko zawęził się mój wybór (śmiech). Potem dowiedziałem się, że to nieprawda, bo tak samo wyglądało to w Gdyni. Chodziło o to, żeby sprawdzić sylwetkę, predyspozycje ruchowe, plastyczność ciała. Zresztą, jako aktorzy często musimy się przebierać w rzeczy, których nikt inny nie nosi (śmiech), trzeba się też na to nastawić. W drugiej liceum siostra cioteczna wysłała mi link z wiadomością o castingu do Studio Buffo w Warszawie. Poprosiłem swojego ówczesnego nauczyciela, Janusza Malinowskiego, który jako pierwszy namówił mnie do śpiewania, o pomoc w przygotowaniach. Poszedłem na ten casting. Później okazało się, że to był casting do grupy warsztatowej, która miała swoje zajęcia w każdy weekend, potem były następne warsztaty wakacyjne i po nich zaproponowano mi umowę. Zagrałem m. in. w Metrze, Ukochanym kraju i kilku koncertach. Ta przygoda szybko się jednak skończyła. Dzisiaj wiem, że to był taki okres, w którym totalnie nie zdawałem sobie sprawy, ile wyrzeczeń i wysiłku trzeba włożyć w ten zawód, ile to nieustannej pracy nad swoimi umiejętnościami. Z perspektywy czasu wiem, że były one niewystarczające na profesjonalną scenę. Byłem wtedy w klasie maturalnej i to wszystko mnie przytłoczyło. Na koniec liceum zdawałem tylko i wyłącznie do Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, niestety z negatywnym skutkiem. W sumie nie takim negatywnym, bo studiowałem przez rok socjologię na Uniwersytecie Warszawskim i na tym etapie mojego życia dowiedziałem się o szkole w Gdyni.

    Wcześniej jeszcze miałeś do czynienia z siedleckim zespołem Caro Dance.

    Tak. Miałem 7 lat, kiedy poszedłem na pierwsze zajęcia i to trwało jakieś trzy lata. Wiadomo, że grupy dziecięce mają zupełnie inny poziom tańca niż to, co oglądamy w programach typu You can dance czy w teatrach muzycznych, ale dzisiaj bardzo to doceniam. Mimo wszystko tak wczesny kontakt z tańcem pod okiem Iwony Orzełowskiej dużo mi dał, jeżeli chodzi o myślenie o ruchu na scenie. Dopiero później zobaczyłem, jak to zaowocowało. Do dziś zresztą czerpię radość z tańca. Z pewnością jest mi on bliski, szczególnie, że w musicalu jest to bardzo ważna dziedzina sztuki.

    Co wpłynęło na to, że zdecydowałeś się zdawać do Gdyni?

    Czytaj dalej…

  • Edyta Krzemień: wyzwania są najciekawszą stroną mojego zawodu

    Edyta Krzemień

    Jest posiadaczką jednego z najbardziej znanych głosów polskiej sceny musicalowej. Do tego świata trafiła trochę przez przypadek, ale śpiew towarzyszył jej od zawsze. Opowiada, kim mogłaby być, gdyby nie została aktorką, jakie ma musicalowe marzenia i dlaczego od czasu do czasu musi odwiedzić Egipt. Zapraszam Was na Kwietniową musicalną rozmowę z Edytą Krzemień

    Musicalna: Na początku chciałam zapytać trochę przewrotnie: wiesz, co robiłabyś, gdybyś nie śpiewała i nie występowała na scenie?

    Edyta Krzemień: Wolałabym nie brać takiej ewentualności pod uwagę, ale pewnie coś bym wymyśliła. Mam dużo różnych zainteresowań. Kiedyś marzyłam o tym, żeby zostać weterynarzem, potem wpadłam na pomysł, że będę dziennikarką, fotografem, sportowcem, politykiem (o zgrozo!). W sumie ile dni, tyle pomysłów. Dorastałam wśród ludzi, którzy uwielbiają podróżować i zawodowo zajmują się turystyką, więc może mogłabym organizować ciekawe wyprawy rowerowe dookoła świata? Co jeszcze? Myślę, że mogłabym pracować w jakiejś kawiarni, bo po pierwsze uwielbiam jeść, a po drugie tworzenie smaków i zapachów dla innych ludzi byłoby super, pod warunkiem, że zajęłabym się tylko tym i moja uwaga byłaby na tym skupiona. Kawiarenka, restauracja, może jakiś domek do wynajęcia gdzieś, z różnymi fajnymi rzeczami, żeby było miło i ciepło. Kiedyś myślałam także o tym, żeby zostać „nosem”, czyli artystą-perfumiarzem. Podsumowując, wszystkie moje wybory koncentrują się na tworzeniu czegoś. Ale szczerze mówiąc, chciałabym nigdy nie musieć rezygnować z muzyki i teatru.

    A o czym marzyłaś jako dziecko?

    Zawsze marzyłam o tym, żeby śpiewać. Muzyka była i jest moją pasją i nigdy nie myślałam o niej jak o drodze zawodowej, raczej jak o cudownym dodatku do mojego życia. A poza tym, marzenia miałam bardzo proste i takie, o których wiedziałam, że są do zrealizowania prędzej czy później. Trzymałam się zasady: najpierw pomyśl, potem uwierz, a dopiero później marz i spełniaj (cyt. Walta Disneya). Nigdy na odwrót. Bo wielkie nieprzemyślane marzenia to szaleństwo, które jeśli jest nie do zrealizowania, może rodzić poważne frustracje. Więc po co sobie to robić.

    To jak zaczęła się Twoja przygoda ze śpiewem?

    Śpiew był od zawsze. To było dla mnie takie organiczne, oczywiste, że się śpiewa, że się słyszy muzykę. Takie proste. Wiedziałam jednak, że to wymaga szlifów, pracy itd. Mama pracowała w domu kultury u nas w miasteczku. Stworzyła mi możliwość obcowania ze sceną, sama tworzyła choreografie do piosenek śpiewanych przez naszą dziecięcą grupę wokalno-taneczną. Mikrofon był mi bliski. Choć jak sięgam pamięcią, zanim przyszedł prawdziwy mikrofon, najpierw był dezodorant. I wielka kamera na kasety VHS. Oczywiście przed tą kamerą były cuda. Nagrywaliśmy filmy, minikoncerty i cieszyliśmy się tym, że możemy się później obejrzeć w telewizorze. To wszystko to była wspaniała ucieczka od różnych problemów dojrzewającej dziewczynki. W szkole nie byłam prymusem, a muzyka mnie koiła. I do dzisiaj tak jest. Muzyka potrafi wpłynąć na to, jaki mam dzień. W szkole średniej trafiłam do bardzo muzykalnej klasy. Mimo że była to klasa ogólna, było w niej mnóstwo talentów. Większość dobrze śpiewała, koleżanka grała na gitarze, ja grałam na perkusji i śpiewałam. Nauczycielka muzyki, p. Hanna Malska, zasugerowała mi zdawanie do szkoły muzycznej. Miałam 19 lat. Dostałam się i powoli zaczęła się moja przygoda z myśleniem o muzyce jako o zawodzie, w którym mogłabym się realizować w przyszłości.

    Dlaczego akurat musical?

    Czytaj dalej…

  • Sylwia Banasik cz. II: chcę się dzielić z innymi moją radością ze śpiewania

    sylwia banasik accantusWitam Was serdecznie w drugiej części marcowej Musicalnej rozmowy. Pierwszą możecie przeczytać tutaj. Tym razem Sylwia Banasik opisuje swoją przygodę ze Studiem Accantus, opowiada o kontaktach z fanami i – po raz pierwszy – o swoim dubbingowym debiucie. Zapraszam na wywiad.

    Musicalna: Studio Accantus. Jak tam trafiłaś?

    Sylwia Banasik: Byłam w Studiu Accantus zanim w ogóle zaczęło istnieć. Poznałam Bartka (reżysera studia), kiedy był jeszcze młodym chłopaczkiem, dzieciaczkiem. Połączyła nas wspólna pasja, którą odkrywaliśmy w Teatrze Tańca i Muzyki Tintilo. Pewnego dnia Bartek stwierdził, że będzie nagrywać i pożyczył od taty mikrofon. Pierwsza piosenka, którą razem nagraliśmy, pochodziła z Tańca Wampirów. Zaśpiewałam ją w duecie z jego bratem Jarkiem Kozielskim. On grał wampira von Krolocka, a ja Sarę i było to sławne Na orbicie serc. Od początku bardzo mi się to spodobało, wtedy nagrania puszczaliśmy głównie rodzicom, ku ich uciesze. I tak nam popołudnia mijały na nagrywaniu. Piosenek nie do opublikowania i nieopublikowanych jest wiele. Zanim zaczęliśmy myśleć o tym, żeby je pokazywać światu, minęło trochę czasu. Najpierw wrzucaliśmy nagrania audio, dopiero później wideo, wtedy ruszył z kopyta kanał youtubowy. Od początku to była zajawka i fajna zabawa, a teraz zaczęło się to przeradzać w naszą pracę. Nie może być nic lepszego, bo robimy to, co lubimy.

    Która piosenka była najbardziej wymagająca, sprawiła najwięcej trudności?

    Bartek na pewno znałby odpowiedź na to pytanie w trybie natychmiastowym (śmiech). Na pewno najcięższe są takie nagrania, które trzeba zrobić, a jest się chorym albo ma się gorszy  dzień. Wiadomo – środa jest bezlitosna. Jest raz w tygodniu i nie ma możliwości jej przesunąć. Nauczeni doświadczeniem staramy się robić nagrania z wyprzedzeniem, ale nie zawsze się to udaje. I tak było z milionowym Tylko jedno życie masz. Byłam chora, miałam zapalenie krtani, zebrałam się w sobie i jakoś zaśpiewałam, ale pamiętam, że dużo mnie to kosztowało. Wiadomo, są piosenki, nad którymi musimy trochę bardziej popracować, w których mamy problemy. A są też takie, które pasują do nas jak plasterek i zdarza się nagrać całość w jednym ujęciu. Nie ma na to reguły.

    Masz swoją ulubioną?

    Czytaj dalej…

  • Sylwia Banasik: przydałby mi się zmieniacz czasu

    sylwia banasik
    fot. Kamil Szczurowski

    Witam Was serdecznie w marcowej Musicalnej rozmowie. Tym razem moim gościem jest osoba, która do tej pory jako jedyna swoim śpiewem doprowadziła mnie do łez. Gra w musicalach, nagrywa piosenki, śpiewa na recitalach. A ja miałam szczęście słyszeć ją we wszystkich tych odsłonach i, uwierzcie mi, w każdej zachwyca. Rozmawiałyśmy o tym, dlaczego porzuciła karierę koszykarki, czemu nie słychać jej w radiu i czy trudno strzela się z kuszy. Przed Wami Sylwia Banasik – zapraszam na wywiad.

     

    Musicalna: Pamiętasz swój pierwszy występ na scenie?   

    Sylwia Banasik: Tak, pamiętam go bardzo dobrze. To pod jego wpływem zdecydowałam się skupić na śpiewaniu i muzyce. Wcześniej byłam bardzo zapaloną koszykarką, która miała wielkie koszykarskie marzenia. W moim rodzinnym miasteczku miałam swoją drużynę. Zdobywałyśmy nagrody, puchary, wygrywałyśmy turnieje. Przełomowym momentem było, kiedy wujek namówił moich rodziców, żeby zgłosili mnie do programu Od przedszkola do Opola. W końcu każde dziecko trochę śpiewa, prawda? Wtedy jeszcze piosenek uczyła mnie moja mama, która się na tym niestety kompletnie nie zna. Ale robiła to z pasją i pełnym zaangażowaniem, dlatego ostatecznie wszystko się udało. Trafiłam na odcinek z Mają i Andrzejem Sikorowskimi. Mój pierwszy występ był przed ogromną publicznością, bo w telewizji, więc zaczęło się hucznie.

    Czyli zaczęło się trochę przez przypadek?

    Trochę tak. Ja byłam dosyć stara jak na ten program, na górnej granicy dozwolonego wieku. Miałam 9-10 lat. Nie sądziłam, że mogę cokolwiek w tym odcinku zdziałać, a okazało się, że go wygrałam. To był wielki szok. Pamiętam, że przed samym ogłoszeniem wyników mama mówiła: stań gdzieś z tyłu, bo Ty taka wysoka jesteś na tle tych dzieci. Chowałam się, żeby nikogo nie zasłaniać, kiedy okazało się, że jednak muszę wyjść przed grupę. Zwycięstwo to była wielka radość i motywacja, żeby zacząć coś z tym śpiewaniem robić.

    I zaczęłaś?

    Zaczęłam. Tak naprawdę wszystko zawdzięczam moim rodzicom. To oni od początku wierzyli we mnie i inwestowali swój czas i energię, żeby mnie kształcić w tym kierunku. Mama zapisała mnie na lekcje wokalu i raz w tygodniu woziła na prywatne zajęcia do pana Piotra Hajduka. Potem zapisała mnie do szkoły muzycznej, woziła na castingi, konkursy. Poświęciła mi mnóstwo czasu i będę jej wdzięczna do końca życia, bo odkryła we mnie pasję.

    Czyli przygoda na scenie zaczęła się wcześnie?

    Bardzo wcześnie. I na scenie, i ze śpiewaniem, i z musicalem. To zabawne, ale w ogóle nie wiedziałam, czym jest musical, a już startowałam w pierwszych castingach do niego (śmiech). Nie znałam kompletnie tej formy, nie wiedziałam, co się dzieje, miałam lat 11 i zgłosiłam się na casting do Akademii Pana Kleksa. Niestety nie udało się zagrać w tej sztuce, ale wzięłam udział w przygotowaniach, nauczyłam się całego materiału. Było to dla mnie fajne doświadczenie i złapałam musicalowego bakcyla. To spowodowało kolejną lawinę i chęć nauki już stricte sztuki musicalu. Trafiłam na deski Teatru Muzycznego RAMPA. I praktycznie od dwunastego roku życia grałam w dziecięcych spektaklach muzycznych. Dawało mi to mnóstwo satysfakcji, ale też warsztat, który w tym wieku ciężko gdziekolwiek zdobyć.

    Pierwsza rola na scenie?

    Czytaj dalej…

  • Marta Wiejak: jak marzyć, to na całego

    Marta WiejakW najnowszych Musicalnych rozmowach przedstawiam Wam Martę Wiejak, jedną z czołowych aktorek polskiej sceny musicalowej. Gra, śpiewa, tańczy, stepuje. Rozgrzewa się, nawet jeśli ma tylko przejść z jednej strony sceny na drugą, nie śpiewa w domu, żeby nie drażnić sąsiadów, a jej marzeniem jest poprowadzenie gali rozdania amerykańskich nagród teatralnych Tony Awards. Zobaczycie ją w Warszawie, Poznaniu i Szczecinie. Zapraszam na wywiad.

    Musicalna: Pamiętasz pierwszy musical, który zobaczyłaś na żywo?

    Marta Wiejak: Mam dwa obrazy przed oczami – GreasePiotrusia Pana w Teatrze Muzycznym Roma. To było w podobnym czasie – okolice gimnazjum.

    To może z drugiej strony, który bardziej zapadł Ci w pamięć?

    Te spektakle były zupełnie inne, ale wydaje mi się, że bajkowy Piotruś Pan bardziej zadziałał na moją wyobraźnię. Spodobała mi się szalona zgraja dzikusów i oczami wyobraźni widziałam siebie na scenie obok nich. Tak, to na pewno był pierwszy musical, jaki widziałam. Przyjechałam wtedy do Warszawy z Puław wraz z zespołem baletowym Etiuda.

    Już wtedy pojawiła się pierwsza myśl: też bym tak chciała, jak oni?

    Chyba każdy młody widz o tym marzy – muzyka i kolorowy świat wyobraźni są bardzo atrakcyjne. Jako dziecko byłam w szkole baletowej, z której ostatecznie zrezygnowałam, ale nadal czułam nieokreślony pociąg do sceny. Możliwe, że od najmłodszych lat obserwowałam pracę aktorów i tancerzy na scenie, nie zdając sobie do końca sprawy, co przyniesie przyszłość.

    Szkoła baletowa pojawiła się wcześniej?

    shrek
    Shrek

    Tak, ale najpierw uczęszczałam do zespołu baletowego, którego instruktorką była zawodowa tancerka – pani Zofia Stec. Przyglądała się dzieciom, zwracała uwagę na sylwetkę, muzykalność i pewną wrażliwość do tańca. Po trzech latach zaproponowała mi wyjazd do Warszawy i wzięcie udziału w egzaminach wstępnych do szkoły baletowej. Moi rodzice byli pełni obaw i pamiętam, że musiałam swoje wypłakać, wybłagać. Myślę, że to było dla nich bardzo trudne, ponieważ miałam 9-10 lat, a najbliższa taka szkoła znajdowała się ponad sto kilometrów od rodzinnego miasta. Jak w tak młodym wieku wytłumaczyć rodzicom, że chce się być zawodową tancerką? (śmiech) Najwyraźniej byłam przekonująca, bo się zgodzili. Myślę, że jako dzieci nie mamy świadomości czym jest zawód, co to jest przyszłość. Może przez to że rodzina nie naciskała, to w wakacje po pierwszym roku stwierdziłam: mamo, wracam do szkoły w Puławach. Nie myślałam o konsekwencjach tej decyzji.

    Rodzina była bardziej artystyczna, czy to tylko Ty?

    Moja rodzina ma wiejskie korzenie. Jedynie mama skończyła w Warszawie ekonomię. Pozostali mniej lub bardziej uprawiali ziemię i pamiętam, że zawsze ciężko pracowali. Talent muzyczny wykazywał wujek, który grał na akordeonie i śpiewał na weselach. Skąd te zainteresowania we mnie? Wydaje mi się, że pasją zarazili mnie ludzie, których spotkałam w Domu Kultury „Dom Chemika” w Puławach. Po powrocie ze szkoły baletowej tańczyłam tam amatorsko przez 12 lat, to były wspaniałe, owocne i inspirujące lata. W zespole baletowym Etiuda zetknęłam się z wieloma rodzajami tańca, były to m.in.: balet, jazz, grek zorba, węgierski, ukraiński, step, tańce żydowskie, tańce polskie. Sądzę, że takiej różnorodności nie znalazłabym w żadnym dużym mieście.

    Stepowanie. W tym też masz jakieś osiągnięcia.

    Czytaj dalej…

  • Agnieszka Przekupień: musical to najpełniejsza i najpiękniejsza forma przekazu

    agnieszka-przekupien

     

    Witam Was serdecznie w pierwszym wpisie w ramach nowego cyklu. Ostatnio zastanawialiśmy się nad tym, jakie znaczenie ma obsada przy wyborze musicalu, na który idziemy. Postanowiłam przybliżyć Wam osoby, które możemy oglądać na deskach teatrów muzycznych. Moją pierwszą rozmówczynią jest Agnieszka Przekupień – wokalistka, aktorka scen muzycznych, a także polonistka. Możemy ją zobaczyć w roli Marii Magdaleny w Jesus Christ Superstar albo Roksany w Cyrano (oba spektakle w Teatrze Muzycznym w Łodzi). Od 2015 roku Agnieszka organizuje też warsztaty musicalowe MUSICAMP. Rozmawiałyśmy o jej drodze musicalowej, o wspomnieniach, marzeniach i miłości do musicalu, którą chce zaszczepić w innych. Zapraszam Was bardzo serdecznie na wywiad.

    Musicalna: Kim chciała być Pani w dzieciństwie?

    Agnieszka Przekupień: Miałam wiele marzeń. Część z nich zrealizowałam, ale dalej jeszcze wiele przede mną. Od zawsze jednak dotyczyły one uprawiania sztuki. Jako mała dziewczynka, może to dość przewidywalne – chciałam zostać piosenkarką, aktorką i tancerką w jednym. To w pewnym stopniu zasługa moich rodziców, którzy wychowywali nas w kontakcie z muzyką, dobrą muzyką. Często opowiadają, że kiedy obserwują mnie na scenie, przypominają im się różne obrazki z mojego dzieciństwa np. jako 3-letnie dziecko śpiewam piosenki zespołu Stare Dobre Małżeństwo. Ważną rolę w kształtowaniu moich artystycznych marzeń ma też szkoła – Państwowa Ogólnokształcąca Szkoła Artystyczna, która dała mi możliwość od małego zetknięcia się z teatrem, tańcem, śpiewem, fortepianem. W wieku 12 lat pod okiem aktorki Teatru Witkacego w Zakopanem – pani Katarzyny Pietrzyk debiutowałam piosenką „Tango Kat” z repertuaru Kabaretu Starszych Panów w przedstawieniu szkolnym. Już wtedy poczułam, że to jest to, co chcę robić!

    Skąd wiec decyzja, żeby studiować filologię polską?

    Wybór polonistyki jako początek edukacji uniwersyteckiej to z jednej strony głos rozsądku, który przemawiał zarówno przeze mnie, jak i moich rodziców, ale także pomysł na „przeczekanie” czasu, w którym przygotowywałam się na wstępne egzaminy do uczelni artystycznej. Podczas studiów polonistycznych uczęszczałam na warsztaty aktorskie Doroty Zięciowskiej i Zbigniewa Kalety, a także na zajęcia wokalne do Marcina Jajkiewicza Moimi głównymi destynacjami były: Akademia Muzyczna w Gdańsku oraz Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna w Krakowie. Los chciał, że będąc na drugim roku polonistyki – dostałam się na pierwszy rok musicalu w Gdańsku. Na szczęście Uniwersytet na tę wieść zareagował bardzo przychylnie i pozwolił mi zrealizować trzeci rok polonistyki w trybie indywidualnym. Tym samym będąc w Gdańsku na pierwszym roku – ukończyłam trzeci rok na UJ.

    Dlaczego akurat musical?

    Czytaj dalej…

Close